środa, 16 sierpnia 2017

Katerin Eden, "Geologia"


Wszyscy rodzimy się ze zbiorem kamieni. Może nie zawsze tak było, ale teraz tak. Gładziutkie otoczaki i ostre odłamki skały, które nosimy w kieszeniach kurtek i spodni. Od kilkumilimetrowych do takich wielkości pięści. Garść bazaltu. Szczypta wirującego gnejsu.

Niektóre z tych kamieni są dla nas skarbem. Wkładamy ręce do kieszeni, wyjmujemy jeden albo więcej kamieni i przyciskamy je do piersi. Są skarbem, a my nieustannie szukamy okazji wręczenia ich innym w przypływie sympatii albo złości. Nieustannie rozdajemy te drobiazgi, te fragmenty litej ziemi. Żonglujemy nimi bez końca – dam trochę tobie, i tobie, i tobie. Kasjerka w spożywczaku wkłada mi w dłoń ładnego otoczaka; odwiedzam matkę, a ona bezwiednie rozsypuje drobiny zielonego łupka na stół, na którym stoją nasze giny z tonikiem. Rzucamy tymi kamykami w nieznajomych, albo wysuwają nam się same z dłoni tylko po to, by pochwyciła je najbliższa osoba. Rozdajemy te maleństwa i sami przechowujemy te, które nam sprezentowano. Błogosławieństwo i przekleństwo pokruszonej ziemi.

Pod koniec dnia skrupulatnie je usuwamy, sięgając do zakamarków ubrań, by delikatnie wyciągnąć te, które dadzą się złapać, i położyć je na kominkach i nocnych szafkach. Kładziemy je zawsze blisko siebie, nigdy daleko, nawet w półśnie.

Czasem gnieżdżą się na samym dnie kieszeni i nie zdajemy sobie sprawy z ich istnienia, aż kiedyś, pod koniec długiego dnia, zaczynamy przeszukiwać ubranie, by starannie ułożyć kamienie obok nas. Wyjmujemy te, których łatwo sięgnąć i być może zagłębiamy palce trochę bardziej niż zwykle i natrafiamy na kamyk, którego nie jesteśmy gotowi trzymać w dłoniach albo odłożyć na szafkę. Sapiemy z bólu, czując, jak ostre krawędzie wrzynają nam się w palce.

Każdego ranka ubieramy się i starannie wkładamy kamyki z powrotem do kieszeni. Mają być blisko ciała, pod opieką. Może któryś podarujemy komuś innemu. Wiele z nich sami otrzymaliśmy w darze. Wkładamy je z powrotem do kieszeni i idziemy stawić czoła dniu.

Przez resztę czasu danego nam na tym świecie nosimy cudze kamyki w kieszeni, z których jedne ciążą nam, a inne dźwigają nas w górę. Jeżeli mamy szczęście, to tych pierwszych jest tyle samo co tych drugich i doświadczamy idealnej równowagi. Ale niewielu z nas ma tak dobrze. Czasem kamyki są tak lekkie, że prawie ich nie czujemy, ale kiedy indziej ciążą nam niemożliwie. Pod ich granitowym ciężarem uginają nam się nogi. Jedynym wyjściem jest wtedy okazać odwagę, wyłożyć je po kolei na podłogę sypialni i poddać obserwacji. I być może – być może – uda nam się wziąć te twarde, duże i ostre i któregoś dnia zostawić za sobą. W starym mieszkaniu, którego nigdy nie lubiłeś. W kopercie, którą wysłałam półtora miesiąca za późno.

Spotykamy się u ciebie w łóżku i wyciągasz swoją kolekcję spod niego, by mi ją pokazać. Jest to zbiór nieuporządkowany. Małe płaskie otoczaki, idealne do puszczania kaczek, wymieszane z nieregularnymi odłamkami kwarcu. Dostrzegam te, które niegdyś należały do mnie. Spowici w prześcieradła, z włosami rozpuszczonymi na poduszce, trzymamy je razem.

W swoim czasie rozdałam wiele tych twardych fragmentów materii. Moją specjalnością są te małe i ostre, które z łatwością przecinają skórę. Pozbywałam się ich bezrefleksyjnie, rozsypując za sobą albo obdarowując innych bez ich zgody ani szczególnego namysłu. Prosiłam też o ich zwrot – ale tak jak ja nie mogę oddać tego, czym obdarzyli mnie inni, tak innym niełatwo jest rozstać się z tym, co dostali ode mnie. Ze wszystkich moich wad łaskawość, z jaką rozdaję te kamyki, może być największą.


Źródło oryginału: http://www.smokelong.com/geology/