Wszyscy
rodzimy się ze zbiorem kamieni. Może nie zawsze tak było, ale teraz tak. Gładziutkie
otoczaki i ostre odłamki skały, które nosimy w kieszeniach kurtek i spodni. Od
kilkumilimetrowych do takich wielkości pięści. Garść bazaltu. Szczypta
wirującego gnejsu.
Niektóre z
tych kamieni są dla nas skarbem. Wkładamy ręce do kieszeni, wyjmujemy jeden
albo więcej kamieni i przyciskamy je do piersi. Są skarbem, a my nieustannie
szukamy okazji wręczenia ich innym w przypływie sympatii albo złości. Nieustannie
rozdajemy te drobiazgi, te fragmenty litej ziemi. Żonglujemy nimi bez końca –
dam trochę tobie, i tobie, i tobie. Kasjerka w spożywczaku wkłada mi w dłoń
ładnego otoczaka; odwiedzam matkę, a ona bezwiednie rozsypuje drobiny zielonego
łupka na stół, na którym stoją nasze giny z tonikiem. Rzucamy tymi kamykami w
nieznajomych, albo wysuwają nam się same z dłoni tylko po to, by pochwyciła je
najbliższa osoba. Rozdajemy te maleństwa i sami przechowujemy te, które nam
sprezentowano. Błogosławieństwo i przekleństwo pokruszonej ziemi.
Pod koniec
dnia skrupulatnie je usuwamy, sięgając do zakamarków ubrań, by delikatnie
wyciągnąć te, które dadzą się złapać, i położyć je na kominkach i nocnych
szafkach. Kładziemy je zawsze blisko siebie, nigdy daleko, nawet w półśnie.
Czasem
gnieżdżą się na samym dnie kieszeni i nie zdajemy sobie sprawy z ich istnienia,
aż kiedyś, pod koniec długiego dnia, zaczynamy przeszukiwać ubranie, by
starannie ułożyć kamienie obok nas. Wyjmujemy te, których łatwo sięgnąć i być
może zagłębiamy palce trochę bardziej niż zwykle i natrafiamy na kamyk, którego
nie jesteśmy gotowi trzymać w dłoniach albo odłożyć na szafkę. Sapiemy z bólu,
czując, jak ostre krawędzie wrzynają nam się w palce.
Każdego
ranka ubieramy się i starannie wkładamy kamyki z powrotem do kieszeni. Mają być
blisko ciała, pod opieką. Może któryś podarujemy komuś innemu. Wiele z nich
sami otrzymaliśmy w darze. Wkładamy je z powrotem do kieszeni i idziemy stawić
czoła dniu.
Przez
resztę czasu danego nam na tym świecie nosimy cudze kamyki w kieszeni, z
których jedne ciążą nam, a inne dźwigają nas w górę. Jeżeli mamy szczęście, to
tych pierwszych jest tyle samo co tych drugich i doświadczamy idealnej
równowagi. Ale niewielu z nas ma tak dobrze. Czasem kamyki są tak lekkie, że
prawie ich nie czujemy, ale kiedy indziej ciążą nam niemożliwie. Pod ich granitowym
ciężarem uginają nam się nogi. Jedynym wyjściem jest wtedy okazać odwagę, wyłożyć
je po kolei na podłogę sypialni i poddać obserwacji. I być może – być może –
uda nam się wziąć te twarde, duże i ostre i któregoś dnia zostawić za sobą. W
starym mieszkaniu, którego nigdy nie lubiłeś. W kopercie, którą wysłałam
półtora miesiąca za późno.
Spotykamy
się u ciebie w łóżku i wyciągasz swoją kolekcję spod niego, by mi ją pokazać. Jest
to zbiór nieuporządkowany. Małe płaskie otoczaki, idealne do puszczania kaczek,
wymieszane z nieregularnymi odłamkami kwarcu. Dostrzegam te, które niegdyś
należały do mnie. Spowici w prześcieradła, z włosami rozpuszczonymi na
poduszce, trzymamy je razem.
W swoim
czasie rozdałam wiele tych twardych fragmentów materii. Moją specjalnością są
te małe i ostre, które z łatwością przecinają skórę. Pozbywałam się ich
bezrefleksyjnie, rozsypując za sobą albo obdarowując innych bez ich zgody ani szczególnego
namysłu. Prosiłam też o ich zwrot – ale tak jak ja nie mogę oddać tego, czym
obdarzyli mnie inni, tak innym niełatwo jest rozstać się z tym, co dostali ode
mnie. Ze wszystkich moich wad łaskawość, z jaką rozdaję te kamyki, może być
największą.
Źródło oryginału: http://www.smokelong.com/geology/