sobota, 28 grudnia 2013

Kate Chopin, "Pocałunek" (1894)

Na dworze było jeszcze całkiem jasno, ale w pokoju, przy zaciągniętych zasłonach i tlącym się kominku rzucającym przyćmiony, niepewny blask, zalegały głębokie cienie.

Brantain siedział w jednym z nich; cień spowił go, ale to mu nie przeszkadzało. Dzięki temu miał odwagę wpatrywać się intensywniej w siedzącą przy kominku dziewczynę.

Była bardzo ładna, o delikatnej, soczystej cerze charakterystycznej dla typu hożej brunetki. Siedziała całkiem wyprostowana, leniwie głaszcząc jedwabiste futro kota zwiniętego w kłębek na jej kolanach, i raz na jakiś rzucając niespieszne spojrzenie ku cieniowi, w którym siedział jej towarzysz. Rozmawiali cicho, o nieważnych sprawach, jakie wyraźnie nie były tymi, które zaprzątały ich myśli. Ona wiedziała, że on ją kocha; był to szczery i prostolinijny młodzieniec, który nie potrafił – i nie chciał – ukrywać swych uczuć. Od dwóch tygodni gorliwie i wytrwale zabiegał o jej towarzystwo. Czekała ufnie, aż się jej oświadczy, i zamierzała jego oświadczyny przyjąć. Niepozorny i niezbyt atrakcyjny Brantain był bowiem ogromnie bogaty; ona zaś pragnęła splendoru, jaki bogactwo mogło jej dać.

W trakcie jednej z pauz między rozmową o ostatniej herbatce i następnym przyjęciu drzwi otworzyły się i do środka wszedł młody mężczyzna, którego Brantain znał całkiem dobrze. Dziewczyna zwróciła ku niemu twarz. On raz, dwa znalazł się przy niej i nachyliwszy się nad krzesłem – zanim zdążyła wyczuć jego intencje, nie zdawała sobie bowiem sprawy, że nie zauważył Brantaina – złożył na jej ustach długi, gorący pocałunek.

Brantain wstał powoli; wstała również ona, lecz szybko, a nowoprzybyły stał pomiędzy nimi, z wyrazem twarzy, w którym lekkie rozbawienie i bunt mieszały się z konsternacją.

- Myślę... – wymamrotał  Brantain - ... widzę, że zabawiłem zbyt długo. Ja... nie miałem pojęcia... to znaczy... muszę się już pożegnać. – Ściskał kapelusz w obu dłoniach i zapewne nie widział, że ona wyciąga do niego dłoń, bowiem przytomność umysłu nie opuściła jej do końca, lecz nie ufała sobie na tyle, by się odezwać.

- Niech mnie diabli, jeżelim go zauważył, Nattie! Wiem, że postawiłem cię w niezręcznej sytuacji. Ale mam nadzieję, że mi wybaczysz – ten jeden raz. Cóż, to, o co chodzi?

- Nie dotykaj mnie; nie zbliżaj się do mnie – odparła gniewnie. – Jak śmiesz tak wchodzić do domu bez pukania?

- Przyszedłem z twoim bratem, jak często to czynię – rzekł chłodno, tonem samousprawiedliwienia. – Weszliśmy bocznymi drzwiami. On udał się na górę, a ja wszedłem tutaj w nadziei, że znajdę ciebie. Wyjaśnienie jest proste i powinno cię przekonać, że niezręczność była nieunikniona. Powiedz jednak, że mi wybaczasz, Nathalie – poprosił, mięknąc.

- Wybaczyć ci! Nie wiesz, o czym mówisz! Daj mi przejść. To zależy... od wielu rzeczy, czy kiedykolwiek ci wybaczę.

Zauważywszy Brantaina na następnym przyjęciu, o którym była z nim wtedy rozmawiała, podeszła do niego z miną pełną słodkiej szczerości.

- Czy pozwoli pan porozmawiać ze sobą chwilę lub dwie, panie Brantain? – zapytała z ujmującym, lecz niespokojnym uśmiechem. On wydawał się bardzo niezadowolony, lecz gdy ujęła go pod ramię i poprowadziła w poszukiwaniu ustronniejszego kąta, na jego niemal komicznie smętnym obliczu zaświecił promyk nadziei. Nie dało się ukryć, że była bardzo elokwentna.

- Być może nie powinnam była próbować z panem rozmawiać, panie Brantain; lecz... lecz, och, było mi tak przykro, tak niezmiernie przykro od czasu tego drobnego incydentu owego wieczora. Kiedy pomyślałam, jak błędnie mógł pan zinterpretować to, co się wydarzyło, i uwierzyć w różne rzeczy... – Na okrągłej, szczerej twarzy Brantaina nadzieja wyraźnie wygrywała z boleścią. – Oczywiście, wiem, że to dla pana drobnostka, ale przez wzgląd na mnie samą chciałabym, by wiedział pan, że pan Harvy jest moim długoletnim bliskim przyjacielem. Od niepamiętnych czasów jesteśmy praktycznie jak kuzyni – jak brat i siostra, mogłabym rzec. On jest najbliższym współpracownikiem mego brata i często wyobraża sobie, że przysługują mu te same przywileje, co członkom rodziny. Och, wiem, że to absurd, że nie powinnam panu tego mówić, że to wręcz niestosowne... – niemal szlochała – lecz tak bardzo zależy mi na tym, co pan o mnie myśli. – Ton jej głosu stał się bardzo niski i pełen wzburzenia. Brantain rozchmurzył się już niemal zupełnie.

- A zatem zależy pani na mojej opinii, panno Nathalie? Czy mogę tak panią nazywać? – Skręcili w długi, pogrążony w półmroku korytarz, wzdłuż którego pod obiema ścianami stały donice z wysokimi, pełnymi wdzięku roślinami. Szli bardzo powoli. Gdy dotarłszy na koniec korytarza zawrócili, twarz Brantaina była rozpromieniona, a jej przepełniona triumfem.

Harvy był jednym z gości na weselu; podszedł do niej w jednej z nielicznych chwil, gdy stała sama.

- Twój mąż – powiedział z uśmiechem – prosił, bym cię ucałował.

Jej twarz i krągła, gładka szyja spłonęła na chwilę rumieńcem. – Myślę, że to naturalne, iż w takim dniu mężczyzna pragnie czuć się i zachowywać wspaniałomyślnie. Powiedział, że nie chce, by wasz ślub zaburzył ową miłą poufałość, która pomiędzy nami istnieje. Nie wiem, co mu naopowiadałaś – tu uśmiechnął się bezczelnie – ale przysłał mnie, bym cię ucałował.

Poczuła się, jak gracz w szachy, który dzięki zręcznym posunięciom sprawił, że partia potoczyła się w zamierzonym kierunku. Z uśmiechem spojrzała mu w oczy wzrokiem jasnym i pełnym czułości; jej usta zapraszały go do pocałunku, którego zdawała się być spragniona.

- Jest jednak coś – ciągnął on cicho – o czym nie powiedziałem jemu, bo zabrzmiałoby to niewdzięcznie, ale powiem tobie. Otóż przestałem całować kobiety; to niebezpieczne.

Cóż, zostawał jej Brantain i jego miliony. Nie można mieć wszystkiego na tym świecie; liczyć na to było z jej strony czymś odrobinę nierealistycznym.

Originally published as The Kiss.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz