poniedziałek, 30 grudnia 2013

James Valvis, „Brzemię ojca”

Trumna była dębowa, z mosiężnymi okuciami, a ojciec nie był ułomkiem, lubił czekoladę, lasagnę, kiełbasę, brzuch miał okrągły jak worek mąki, więc wszystko razem ważyło dobre dwieście kilo.

Szedłem z tyłu. Pięliśmy się pod górę po soczystej zielonej trawie, od której skarpetki miałem mokre aż po kostki, zapadając się w wilgotną glebę z każdym krokiem. Mój brat, żołnierz piechoty morskiej, szedł z drugiej strony. Cały ciężar ojca spoczywał na nas. Pozostali czterej goście praktycznie tylko prowadzili.

Ciężko dysząc, spojrzałem na brata. Twarz miał poważną, lecz nieporuszoną. Miał kwadratową szczękę i był ostrzyżony na jeża. Jego zwyczajowo uważano za tego silnego, a mnie za tego inteligentnego. Ale tak naprawdę nigdy się z tym nie zgadzałem. On był jednym i drugim.

Mało brakowało, bym podparł trumnę prawą ręką, by pomóc lewej, ale wstyd mnie powstrzymał.

Wstyd: ojciec zawsze potrafił go we mnie wzbudzić i nagle przyszło mi do głowy – jakkolwiek było to irracjonalne – że wybrał to miejsce na stromym zboczu nie dlatego, że było położone wśród drzew albo niedaleko kaplicy, ale po to, żeby upokorzyć mnie, swego żyjącego syna, który nie był w stanie unieść ojcowskiego brzemienia nawet po jego śmierci i musiał się zatrzymać, żeby złapać oddech.

To, co zaczęło się jako ćwiczenie z szacunku, zamieniło się w wyzwanie i wiedziałem już, że prędzej ręka mi odpadnie, niż się poddam. Prędzej upuściłbym trumnę, niż poprosił o pomoc.

Stopy zapadały mi się głębiej w glebę, ślizgałem się, chlapiąc błotem. Pot lał się ze mnie strumieniami. Nadgarstki mnie bolały, skurcze targały bicepsami, oczy piekły. Błagałem Jezusa o siłę. Kątem oka spostrzegłem w trawie drozda, dziobem grzebiącego w ziemi w poszukiwaniu robaków. Czułem zapach potu spod pach i rozmiękłej gleby pod nogami. Wyżej widziałem już czubek namiotu rozpiętego nad otwartym grobem, w którym mieliśmy złożyć ojca. Będzie tam czekała moja matka, siostra, jeszcze parę osób. Sądząc po frekwencji, ojciec nie był szczególnie popularny.

Czy rzeczywiście? Chyba nie. Gdzie byli ci wszyscy kuzyni, których przyjął pod swój dach, bratankowie, których odwoził do domu po nocnych popijawach, przyjaciele, dla których konstruował meble? Dlaczego w żałobie po człowieku takiego formatu uczestniczyło tak niewielu?

Poczułem, że mój uchwyt słabnie, że trumna zaraz mi się wyślizgnie. Modliłem się. Zbocze było tu bardziej strome i zdawało się nie mieć końca. Ojciec najwyraźniej kazał się pochować na szczycie Mount Everestu. Piętami przydeptywałem nogawki spodni. Będą do wyrzucenia.

Zamknąłem oczy, próbując nie myśleć o bólu. Ale bolał mnie każdy palec. Trumna wrzynała mi się w ramię, przez co drętwiał mi kark. Nie mogłem złapać oddechu i zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie odetchnąć. Kazałem sobie odetchnąć – ale bez skutku.

Gdy wreszcie dotarliśmy na szczyt wzgórza, brat spojrzał na mnie. Miałem łzy w oczach. – Już dobrze – powiedział. Myślał, że płaczę z powodu ojca. W pewnym sensie tak było.

Opuściliśmy trumnę do grobu. Ulga była nie do opisania.

Gdy tylko poczułem przypływ mocy spowodowany zrzuceniem ciężaru, przyszło mi do głowy, że ojciec mógł to zaplanować nie jako karę, lecz jako ostatnią szansę, bym stał się synem, jakiego pragnął.

Pewnie nie, ale z nim nigdy nic nie wiadomo.

Podeszliśmy do strefy dla rodziny, gdzie matka i siostry łkały cicho, ale długo trwało, zanim złapałem wreszcie oddech i jeszcze dłużej, zanim zdołałem opanować uśmiech.

Originally published here.

Stephen Gaskell, „Umysł Allacha”

Pi: liczba niewymierna równa stosunkowi długości obwodu koła do długości jego średnicy, symbol π, wartość ok. 3,14159, po raz pierwszy wymieniana w egipskim papirusie Rhinda z ok. 1900 r. p.n.e.

Emiliano spieszył przez Plaza del Potro, podczas gdy zachodzące słońce nadziewało się na najwyższy minaret kordobańskiego Wielkiego Meczetu. Po jednej stronie placu niechlujny żebrak recytował sury Koranu, lecz choć wymagało to niezwykłej pamięci, niewiele monet wpadało do jego miski. Emiliano powinien być zadowolony. To był jego ostatni dzień w mieście pogan. Jutro pojedzie na wschód, do Barcelony, a stamtąd popłynie do domu, do Wenecji. Problem polegał na tym, że będzie wracał z pustymi rękami.

Skręcił w wąską alejkę, gdzie zaśpiew muezzina odbijał się echem od kamiennych ścian, a znad garnca z duszoną ciecierzycą na stoisku ulicznego sprzedawcy unosił się zapach kolendry. Wiele miesięcy temu Emiliano przybył incognito do Kordoby, by wydobyć tajemnice liczby pi od wielkiego islamskiego matematyka Faisala al-Khalsiego, który obliczył świętą liczbę do szóstego miejsca po przecinku. Szóstego! Od poznania dokładnej wartości tej kluczowej stałej matematycznej zależały dalsze postępy w astronomii, nawigacji i sztuce wojennej – nie wspominając już o chwale chrześcijaństwa – a przełożonych Emiliana w Rzymie przerażała myśl, iż Nieprzyjaciel mógłby uzyskać nad nimi przewagę.

Dotarłszy do domu matematyka, Emiliano odmówił szeptem modlitwę i zapukał do drzwi z polerowanego klonowego drewna. Otworzył sam Faisal, ubrany w jedwabną szatę, która wydęła się na wietrze.

- Bracie – rzekł, chwytając Emiliana za ramię. – Wejdź, wejdź!

Za jego plecami z piwnicznych drzwi wyłonił się ciemnoskóry sługa, niosący solidną drewnianą tacę. Odwrócił się i starannie zawarł wrota. Emiliano zawsze zastanawiał się, co lub kogo matematyk ukrywa w podziemiach swego domostwa, lecz wyraźnie zakazano mu tam wchodzić.

- Nie przeszkadzam? – zapytał, unosząc brwi.

Na twarzy matematyka odmalowało się chwilowe rozdrażnienie, ale szybko się opanował. – Ależ skąd. – Obrócił się, unosząc wskazujący palec. – Dzisiaj ucztujemy! – Wkraczając do obszernej komnaty wyłożonej delikatnymi brokatami i kolorowymi poduszkami, Emiliano nie mógł przestać myśleć o tym, jakież to matematyczne skarby kryją się pod podłogą.

Gdy usiedli, Emiliano niezwłocznie przeszedł do interesującego go tematu. – Powiedz, o mądry, czy dowiedziałeś się czegoś więcej o umyśle Allacha? – Nie sprawiało mu przyjemności określanie liczby pi w ten sposób, tak jednak nazywał ją Faisal, a dzisiaj Emiliano zamierzał być dla niego słodki jak wanilia.

- Zebrałem zaledwie kilka ziarenek piasku z rozległej pustyni, jaką jest umysł Stwórcy. Jakimż klejnotem jest jednak każde z nich! – Spod niskiego stołu, na którym stały misy z nadziewanymi liśćmi winorośli, podpłomykami, korzennie przyprawianym kuskusem i tuzinem innych smakołyków, matematyk wydobył zwój papirusu. Zrobiwszy miejsce na stole, rozpostarł go.

Emiliano wbił wzrok w cyfry pięknie wykaligrafowane pełnym zawijasów pismem.

3, 1 4 1 5 9 2 6 5.

Były jak cekiny lśniące jaskrawo na surowym płótnie. Próbował je zapamiętać, ale skakały mu przed oczami niczym ryba trzepocząca się w sieci.

- Ile? – wyszeptał, a z kącika ust pociekła mu ślina.

- Dziewięć – odparł Faisal z dumą, muskając palcami powierzchnię papieru, a potem szybko zrolował zwój.

Nawet gdyby Emiliano zdążył zapamiętać sekwencję cyfr, nie znając metody, jaką została obliczona, nie wiedziałby, czy jest poprawna. A jeżeli muzułmanie znali wartość liczby pi... zadrżał na myśl o ich okrętach wojennych penetrujących nieznane wody, o ustawionych na ich pokładzie trebuszach zdolnych miotać pociski z wielką dokładnością. Sycylia, Bari, być może nawet Wenecja znalazłyby się w niebezpieczeństwie.

Przez resztę uczty i potem, gdy obaj mężczyźni na przemian pociągali aromatyczny dym z bogato rzeźbionej fajki wodnej, Emiliano nie przestawał wypytywać gospodarza. Czy jego metoda oparta była na greckiej geometrii czy na arabskiej algebrze? Wykorzystywała różniczkowanie, wielokąty, kwadraturę koła? Emiliano szkicował i wyjaśniał swoje pomysły, ale jego brodaty gospodarz potrząsał tylko głową.

- Posiadasz znakomity umysł, bracie – rzekł wreszcie. – Wracaj do domu i dogłębnie przebadaj nurtujące cię zagadnienie. Twoje idee są jak ziarna rzucone w żyzną glebę i wydadzą piękne owoce.

Emiliana nie interesowały spekulacje. Z pewnością nie zainteresują też Rzymu. Oszołomiony tytoniowym dymem, chwycił gospodarza za poły szaty i przyciągnął ku sobie. – Kłamiesz! Muzułmaninowi nie wolno mówić nieprawdy, a jednak potrząsasz tylko głową na każdą z moich hipotez.

- Bo taka jest prawda! – zagrzmiał Faisal, odpychając dłonie Emiliana. – Wiemy, że ziemie chrześcijańskie pogrążone są w mroku i pogańscy szpiedzy próbują wykraść nasze tajemnice, nie sądziliśmy jednak, że będą aż tak zuchwali! Bardzo dobrze, oszuście, chcesz wiedzieć, jak zdołałem obliczyć wartość umysłu Allacha? Powiem ci, ale za określoną cenę. – Faisal wstał, wygładzając szatę, a Emilianowi żywiej zabiło serce. – Za cenę twojej wolności.

Emiliano posmutniał i opuścił głowę.

- Gomis odprowadzi cię do drzwi – rzekł Faisal i wyszedł, a płomienie świec zamigotały od podmuchu.

Emiliano wpatrywał się w papirus, który rozgniewany matematyk nieopatrznie zostawił na stole. Nie namyślając się wiele, wsunął go sobie za pazuchę, na moment przed tym, jak do komnaty wszedł sługa. Wstał i ruszył za muskularnym ciemnoskórym mężczyzną prowadzącym go przez pogrążone w półmroku korytarze, a po głowie tłukła mu się jedna myśl: a jeżeli cyfry się nie zgadzają? Musiał dowiedzieć się więcej.

Chwycił stojącą przy głównych drzwiach figurkę z twardego drewna i rąbnął nią sługę w tył wygolonej czaszki. Mężczyzna osunął się bezdźwięcznie na ziemię. Emiliano odpiął pęk kluczy, który Maur miał przytroczony do pasa, i zaczął po kolei przymierzać je do zamka w piwnicznych drzwiach. Przy trzeciej próbie rygiel odskoczył i Emiliano zszedł na dół po schodach oświetlonych blaskiem pochodni.

Po piwnicznej izbie krążył młody mężczyzna o bladej skórze i przerzedzonych włosach, obgryzając paznokcie, przewracając oczami, czasem uśmiechając się albo mrucząc coś pod nosem, a potem nagle robiąc zbolałą minę, by po mniej więcej minucie podbiec do niewielkiego biurka i zapisać długaśną liczbę.

- Lubisz jabłka? – zapytał, podsuwając Emilianowi półmisek z owocami. – Na biurku piętrzyły się stosy kartek, z cyframi gęsto nagryzmolonymi na marginesie. To tak Faisal poznał wartość umysłu Allacha? Słuchając rojeń wariata? Zniesmaczony Emiliano wyciągnął zwój zza pazuchy, cisnął nim w piwnicznego lokatora i wybiegł w noc.

Miesiąc później stał w podcieniach Palazzo Ducale, zdając doży relację ze swych przygód.

- W tamtej piwnicy z pewnością był jeden głupiec – rzekł najwyższy urzędnik Republiki Weneckiej, splatając dłonie, gdy Emiliano skończył. - Ty.

- Jak to?

- Czy nigdy nie widziałeś ludzi popisujących się umiejętnością błyskawicznego liczenia na Ponte di Rialto? – Doża potrząsnął głową. – Ten chłopak nie był idiotą. Był sawantem.

Zwój – umysł Allacha – miał go w rękach. A potem go wyrzucił.


- Chodźmy – powiedział doża. – Musimy się modlić.

Originally published here.

James Valvis, „Złote serce”

Urodził się ze złotym sercem. Lekarze gapili się na zdjęcia rentgenowskie, szczęki im opadły, nie pojmowali, jak coś takiego może bić, nie mówiąc już o tłoczeniu krwi, poskrobali więc w notatnikach, przepisali niepotrzebne leki, by zaznaczyć własną powagę, i odesłali chłopca do domu.

Wkrótce zachorował. Wyzdrowiał, lecz do końca życia pozostał słabowity.

Nawet wśród członków jego rodziny panowała zgoda, że złote serce to nienajlepsze rozwiązanie. Człowiekowi bardziej przydałoby się żelazne płuco albo kamienne nerki, a nawet para mosiężnych jąder pozwoliłaby łatwiej przetrwać w świecie.

Chłopiec wyrósł na mężczyznę i chociaż zawsze był wrażliwy na ludzkie nieszczęście, nie mówiąc już o muzyce country and western, to starał się, jak mógł, i dawał sobie radę... aż do dnia, gdy znalazł go człowiek bez serca. Ten ostatni rozciął mu pierś, wyrwał złote serce i wsadził do własnej klatki piersiowej.

Przez chwilę biło równo, niczym kuranty odgrywające kompozycję Beethovena, potem jednak pieśń ucichła, a serce zaczęło rdzewieć, kruszeć, aż rozpadło się zupełnie, a człowiek bez serca znowu był bez serca i krzyczał.

Tymczasem człowiek o złotym sercu otrzepał się, pierś mu się zagoiła, a miejscu starego złotego serca wyrosło nowe.

- Jak? – chciał wiedzieć człowiek bez serca.


Lecz człowiek o złotym sercu tylko wzruszył ramionami, a potem poczęstował człowieka bez serca filiżanką herbaty, dał mu wszystkie drobne, jakie miał w kieszeni, i wszystko inne, co tylko mógł.

Originally published here.

sobota, 28 grudnia 2013

Kate Chopin, "Pocałunek" (1894)

Na dworze było jeszcze całkiem jasno, ale w pokoju, przy zaciągniętych zasłonach i tlącym się kominku rzucającym przyćmiony, niepewny blask, zalegały głębokie cienie.

Brantain siedział w jednym z nich; cień spowił go, ale to mu nie przeszkadzało. Dzięki temu miał odwagę wpatrywać się intensywniej w siedzącą przy kominku dziewczynę.

Była bardzo ładna, o delikatnej, soczystej cerze charakterystycznej dla typu hożej brunetki. Siedziała całkiem wyprostowana, leniwie głaszcząc jedwabiste futro kota zwiniętego w kłębek na jej kolanach, i raz na jakiś rzucając niespieszne spojrzenie ku cieniowi, w którym siedział jej towarzysz. Rozmawiali cicho, o nieważnych sprawach, jakie wyraźnie nie były tymi, które zaprzątały ich myśli. Ona wiedziała, że on ją kocha; był to szczery i prostolinijny młodzieniec, który nie potrafił – i nie chciał – ukrywać swych uczuć. Od dwóch tygodni gorliwie i wytrwale zabiegał o jej towarzystwo. Czekała ufnie, aż się jej oświadczy, i zamierzała jego oświadczyny przyjąć. Niepozorny i niezbyt atrakcyjny Brantain był bowiem ogromnie bogaty; ona zaś pragnęła splendoru, jaki bogactwo mogło jej dać.

W trakcie jednej z pauz między rozmową o ostatniej herbatce i następnym przyjęciu drzwi otworzyły się i do środka wszedł młody mężczyzna, którego Brantain znał całkiem dobrze. Dziewczyna zwróciła ku niemu twarz. On raz, dwa znalazł się przy niej i nachyliwszy się nad krzesłem – zanim zdążyła wyczuć jego intencje, nie zdawała sobie bowiem sprawy, że nie zauważył Brantaina – złożył na jej ustach długi, gorący pocałunek.

Brantain wstał powoli; wstała również ona, lecz szybko, a nowoprzybyły stał pomiędzy nimi, z wyrazem twarzy, w którym lekkie rozbawienie i bunt mieszały się z konsternacją.

- Myślę... – wymamrotał  Brantain - ... widzę, że zabawiłem zbyt długo. Ja... nie miałem pojęcia... to znaczy... muszę się już pożegnać. – Ściskał kapelusz w obu dłoniach i zapewne nie widział, że ona wyciąga do niego dłoń, bowiem przytomność umysłu nie opuściła jej do końca, lecz nie ufała sobie na tyle, by się odezwać.

- Niech mnie diabli, jeżelim go zauważył, Nattie! Wiem, że postawiłem cię w niezręcznej sytuacji. Ale mam nadzieję, że mi wybaczysz – ten jeden raz. Cóż, to, o co chodzi?

- Nie dotykaj mnie; nie zbliżaj się do mnie – odparła gniewnie. – Jak śmiesz tak wchodzić do domu bez pukania?

- Przyszedłem z twoim bratem, jak często to czynię – rzekł chłodno, tonem samousprawiedliwienia. – Weszliśmy bocznymi drzwiami. On udał się na górę, a ja wszedłem tutaj w nadziei, że znajdę ciebie. Wyjaśnienie jest proste i powinno cię przekonać, że niezręczność była nieunikniona. Powiedz jednak, że mi wybaczasz, Nathalie – poprosił, mięknąc.

- Wybaczyć ci! Nie wiesz, o czym mówisz! Daj mi przejść. To zależy... od wielu rzeczy, czy kiedykolwiek ci wybaczę.

Zauważywszy Brantaina na następnym przyjęciu, o którym była z nim wtedy rozmawiała, podeszła do niego z miną pełną słodkiej szczerości.

- Czy pozwoli pan porozmawiać ze sobą chwilę lub dwie, panie Brantain? – zapytała z ujmującym, lecz niespokojnym uśmiechem. On wydawał się bardzo niezadowolony, lecz gdy ujęła go pod ramię i poprowadziła w poszukiwaniu ustronniejszego kąta, na jego niemal komicznie smętnym obliczu zaświecił promyk nadziei. Nie dało się ukryć, że była bardzo elokwentna.

- Być może nie powinnam była próbować z panem rozmawiać, panie Brantain; lecz... lecz, och, było mi tak przykro, tak niezmiernie przykro od czasu tego drobnego incydentu owego wieczora. Kiedy pomyślałam, jak błędnie mógł pan zinterpretować to, co się wydarzyło, i uwierzyć w różne rzeczy... – Na okrągłej, szczerej twarzy Brantaina nadzieja wyraźnie wygrywała z boleścią. – Oczywiście, wiem, że to dla pana drobnostka, ale przez wzgląd na mnie samą chciałabym, by wiedział pan, że pan Harvy jest moim długoletnim bliskim przyjacielem. Od niepamiętnych czasów jesteśmy praktycznie jak kuzyni – jak brat i siostra, mogłabym rzec. On jest najbliższym współpracownikiem mego brata i często wyobraża sobie, że przysługują mu te same przywileje, co członkom rodziny. Och, wiem, że to absurd, że nie powinnam panu tego mówić, że to wręcz niestosowne... – niemal szlochała – lecz tak bardzo zależy mi na tym, co pan o mnie myśli. – Ton jej głosu stał się bardzo niski i pełen wzburzenia. Brantain rozchmurzył się już niemal zupełnie.

- A zatem zależy pani na mojej opinii, panno Nathalie? Czy mogę tak panią nazywać? – Skręcili w długi, pogrążony w półmroku korytarz, wzdłuż którego pod obiema ścianami stały donice z wysokimi, pełnymi wdzięku roślinami. Szli bardzo powoli. Gdy dotarłszy na koniec korytarza zawrócili, twarz Brantaina była rozpromieniona, a jej przepełniona triumfem.

Harvy był jednym z gości na weselu; podszedł do niej w jednej z nielicznych chwil, gdy stała sama.

- Twój mąż – powiedział z uśmiechem – prosił, bym cię ucałował.

Jej twarz i krągła, gładka szyja spłonęła na chwilę rumieńcem. – Myślę, że to naturalne, iż w takim dniu mężczyzna pragnie czuć się i zachowywać wspaniałomyślnie. Powiedział, że nie chce, by wasz ślub zaburzył ową miłą poufałość, która pomiędzy nami istnieje. Nie wiem, co mu naopowiadałaś – tu uśmiechnął się bezczelnie – ale przysłał mnie, bym cię ucałował.

Poczuła się, jak gracz w szachy, który dzięki zręcznym posunięciom sprawił, że partia potoczyła się w zamierzonym kierunku. Z uśmiechem spojrzała mu w oczy wzrokiem jasnym i pełnym czułości; jej usta zapraszały go do pocałunku, którego zdawała się być spragniona.

- Jest jednak coś – ciągnął on cicho – o czym nie powiedziałem jemu, bo zabrzmiałoby to niewdzięcznie, ale powiem tobie. Otóż przestałem całować kobiety; to niebezpieczne.

Cóż, zostawał jej Brantain i jego miliony. Nie można mieć wszystkiego na tym świecie; liczyć na to było z jej strony czymś odrobinę nierealistycznym.

Originally published as The Kiss.

Joanna Leyland, "Siedzieć w słońcu"

Nie pytaj mnie, kochanie. Nie mam pojęcia. Tak jak powiedziałam, jestem tylko ich sąsiadką – tak, zgadza, to ten mały biały domek na rogu, ten, przy którym rośnie figowiec. Tak, widziałam wszystko. Nie żebym podglądała – wierzę, że każdy powinien zajmować się swoimi sprawami – ale nie dało się nie zauważyć. Najpierw całe to zamieszanie związane z jego chorobą, a potem płacz i zawodzenie, kiedy umarł – oczywiście, że poszłam złożyć kondolencje, tak się należy – i widziałam, jak wynoszą biedaka na cmentarz, kładą go do grobu i sypią ziemię. Muszę powiedzieć, że współczułam jego dwóm siostrzyczkom.

Słucham? Tak, zgadza się, kochanie. To było cztery dni później – gdy sprawy powoli wracały już do normy. Jakiś kaznodzieja. Dziewczynki musiały po niego posłać – nikomu nic nie mówiąc – i oto zjawił się, pewny siebie, z gromadą wiernych. Wyobrażasz sobie tę gadkę. A potem żeby iść na cmentarz, z prawie całą wioską depczącą mu po piętach. Nie, nie poszłam – pomyślałam, że to nieładnie, tak podburzać ludzi, robić im fałszywe nadzieje, ale myliłam się, nieprawdaż? W każdym razie kaznodzieja kazał im otworzyć grób, zawołał, tak mówią, i stało się. Wracali wszyscy, dziewczynki płakały i ściskały braciszka, połowa tłumu trajkotała z podnieceniem, a druga połowa, no wiesz, popatrywała niepewnie po sobie. Prawdę mówiąc, ja też nie byłam przekonana.

Potem? Cóż, kiedy kaznodzieja odszedł i wszystko ucichło, zapytałam jego siostry, czy nie pomóc im z zajmowaniem się nim. Bardzo mi dziękowały. Z początku było to tylko parę godzin, potem zaczęły przyprowadzać go rano i zabierać wieczorem, a wreszcie zapytały, czy mogłabym... no wiesz, wziąć go na stałe. Tak jak mówiłam, jestem wdową, a one... cóż, kochanie, powiedzmy po prostu, że nie jestem ponad to, żeby wziąć parę groszy za opiekę nad nim.


Przeszkadza? Na Boga, ależ nie, oczywiście, że mi nie przeszkadza. Sama zresztą widzisz, kochanie. Przez większość czasu po prostu tam siedzi. Oczywiście, że z nim rozmawiam – cóż, człowiek potrzebuje towarzystwa – ale jeżeli nie... Nie, w ogóle nie sprawia kłopotu. Po prostu lubi sobie siedzieć na słońcu.

Originally published here.


piątek, 27 grudnia 2013

Andrew Roe, „Złodziej wspomnień”

Wtedy Duncan postanowił ukraść Sarze wspomnienia.

Wiedział, jak to się robi, chociaż nie wiedział, jak, kiedy ani dlaczego tę umiejętność, zdobył, w każdym razie mógł to zrobić, kiedy tylko chciał - po prostu życzył sobie tego i to się działo.

Z początku stosował to głównie wobec swoich byłych dziewczyn, dawnych nauczycieli, pozerów, ludzi, którymi generalnie pogardzał. Kradł ich wspomnienia i stawały się one jego wspomnieniami, żył ich przeszłym życiem i było to zdumiewające i smutne i popieprzone. Ostatnio jednak robił to również ludziom, których lubił, nawet kochał, którzy mieli niedobre wspomnienia i chcieli zerwać z przeszłością, nawet jeżeli sami o tym nie wiedzieli. Duncan zdawał sobie sprawę, że wiąże się to z wielką odpowiedzialnością. Miał dwadzieścia dziewięć lat, był niepewny siebie i chciał stać się lepszym człowiekiem.

- Właśnie coś zrobiłem – powiedział Sarze.

Leżeli w łóżku, ona była wciąż zaspana, ciepła, nie do końca przytomna i zadowolona. Wiedział, że dzieciństwie doświadczyła braku troski i wiele złego. Wszystko to można było wymazać. Wszystko to mogło zniknąć i stać się częścią jego, nie jej.

- Co takiego? – zapytała.

- Ukradłem twoje wspomnienia.

- Naprawdę, kochanie? Dlaczego? Która godzina?

- Spróbuj sobie coś przypomnieć. Po prostu spróbuj. Coś z dzieciństwa.

- Dobrze.

Spojrzał na nią i wiedział, że znowu się udało: zmarszczka na jej czole, przekrzywienie ust, mówiące mu, że szuka, szuka i nie może znaleźć.

- Masz kucyki – powiedział. – Idziesz szkolnym korytarzem, jakiś dzieciak podstawia ci nogę, przewracasz się, wszyscy się śmieją, i jest to zadra, która pozostanie w tobie na całe lata, znacząco wpływając na twoje postrzeganie świata i ludzi. Potem, gdy wracasz do domu z obtartymi kolanami i podartą sukienką, dostajesz lanie. Próbujesz uciec do swego pokoju i zamknąć się w środku, ale bez powodzenia. Łzy palą cię w policzki jak ogień.

Sara usiadła. Była zupełnie przebudzona, oczy nagle jej rozbłysły.

- Nie pamiętam tego – powiedziała.

- Teraz to już moje wspomnienia – powiedział, obserwując światło bijące z jej oczu, przyglądając się jej twarzy, gdy szukała w myślach tego, co było utracone na zawsze i już nigdy nie mogło być odzyskane.

Originally published by Atticus Review.

Kate Chopin, "Przyzwoita kobieta" (1897)

Pani Baroda z pewną irytacją dowiedziała się, że jej mąż zaprosił swego przyjaciela, niejakiego Gouvernaila, by ten spędził tydzień czy dwa na plantacji.

Zimą prowadzili dość bogate życie towarzyskie; wiele czasu spędzili również w Nowym Orleanie oddając się różnym formom łagodnej rozpusty. Miała nadzieję na okres niczym niezakłóconego wypoczynku i bycia sam na sam z mężem, kiedy ten poinformował ją, że Gouvernail przyjeżdża w odwiedziny na tydzień lub dwa.

Słyszała o nim wiele, lecz nigdy nie poznała. Był kolegą męża ze studiów; teraz parał się dziennikarstwem, lecz w żadnym razie nie był człowiekiem z socjety czy „człowiekiem z miasta”, co w pewnym sensie wyjaśniało, dlaczego go dotąd nie poznała. Mimo to podświadomie stworzyła sobie jego mentalny obraz. Wyobrażała go sobie jako mężczyznę wysokiego, szczupłego, cynicznego; w okularach i z rękami w kieszeniach; nie podobał się jej. W rzeczywistości Gouvernail był istotnie dość szczupły, ale nie był ani bardzo wysoki, ani bardzo cyniczny; nie nosił też okularów, ani nie trzymał rąk w kieszeniach. I całkiem się jej spodobał, kiedy go po raz pierwszy zobaczyła.

Gdy jednak próbowała uzmysłowić sobie, dlaczego właściwie się jej spodobał, nie potrafiła znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Nie widziała w nim żadnej z tych błyskotliwych i obiecujących cech, o których istnieniu zapewniał ją Gaston, jej mąż. Przeciwnie, siedział dość milczący i bierny w obliczu jej szczebiotu, mającego sprawić, by poczuł się jak w domu, i szczerej i wylewnej gościnności Gastona. Był wobec niej tak uprzejmy, jak mogłaby tego oczekiwać najbardziej wymagająca kobieta; nie próbował jednak bezpośrednio zyskać jej sympatii czy choćby szacunku.

Zadomowiwszy się na plantacji, lubił siadywać na obszernym ganku w cieniu jednej z wielkich korynckich kolumn i leniwie popalając cygaro, uważnie słuchać opowieści Gastona o życiu plantatora cukru.

- To dopiero jest życie – mówił z głębokim zadowoleniem, gdy bryza wiejąca znad pola trzciny głaskała go swym ciepłym i pachnącym dotykiem. Przyjemność sprawiało mu również spoufalanie się z wielkimi psami, które ocierały się towarzysko o jego nogi. Nie interesowało go wędkowanie, ani nie wykazał chęci, by iść z Gastonem zapolować na grubodzioby, gdy ten złożył taką propozycję.

Choć osobowość Gouvernaila była dla pani Baroda zagadką, lubiła go. W istocie był to miły i sympatyczny jegomość. Po kilku dniach, gdy rozumiała go nie lepiej niż na początku, dała sobie spokój z byciem zaintrygowaną i wbiła się w urażoną dumę. W tym nastroju przez większość czasu zostawiała swego męża i jego gościa samych. Potem, przekonawszy się, że Gouvernail nie poczuł się w najmniejszym stopniu dotknięty jej zachowaniem, zaczęła narzucać mu swą obecność, towarzysząc mu podczas leniwych przechadzek do młyna i spacerów nad rzekę. Uparcie próbowała przebić się przez pancerz obojętności, który nieświadomie przywdział.

- Kiedy wyjeżdża twój przyjaciel? – zapytała męża któregoś dnia. – Strasznie mnie męczy.

- Nie wcześniej niż za tydzień, kochanie. Ale nie rozumiem; przecież nie sprawia ci kłopotu.

- Nie. Lubiłabym go bardziej, gdyby sprawiał; gdyby był taki jak inni, i gdybym musiała planować dla jego rozrywki i wygody.

Gaston ujął w dłonie ładną twarz swej żony i spojrzał czule i radośnie w jej zatroskane oczy.

Dokonywali wspólnej toalety w przebieralni pani Baroda.

- Jesteś kobietą pełną niespodzianek, ma belle – rzekł. – Nawet ja nie wiem, jak się zachowasz w danych okolicznościach. – Pocałował ją i odwrócił się, by zawiązać krawat przed lustrem.

- Teraz na przykład – ciągnął – bierzesz na poważnie biednego Gouvernaila i robisz zamieszanie z jego powodu, co jest ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął lub oczekiwał.

- Zamieszanie! – zirytowała się. – Nonsens! Jak możesz tak mówić? Zamieszanie, też coś! Ale wiesz, mówiłeś, że jest inteligentny.

- Bo jest. Ale biedak ledwo żyje z przepracowania. Dlatego zaprosiłem go, żeby odpoczął.

- Mówiłeś, że jest człowiekiem pełnym pomysłów – odparła nieprzekonana. – Myślałam, że będzie przynajmniej interesujący. Rano jadę do miasta przymierzać wiosenne suknie. Daj mi znać, kiedy pan Gouvernail wyjedzie; będę u ciotki Oktawii.

Tego wieczora usiadła samotnie na ławce pod dębem rosnącym przy wysypanej żwirem ścieżce.

Nie pamiętała, by kiedykolwiek odczuwała w głowie taki zamęt. Wiedziała tylko, że z samego rana musi wyjechać z domu.

W pewnym momencie usłyszała chrzęst kroków na ścieżce; widziała jednak tylko rozżarzony czubek cygara. Wiedziała, że to Gouvernail, albowiem jej mąż nie palił. Miała nadzieję pozostać niezauważona, lecz zdradziła ją biała suknia. Gouvernail odrzucił cygaro i usiadł na ławce obok niej; nic nie wskazywało na to, by podejrzewał, że jego obecność może być niemile widziana.

- Mąż poprosił, bym to pani przyniósł, pani Baroda – rzekł, wręczając jej cienką białą chustkę, jaką czasem okrywała szyję i głowę. Przyjęła chustkę, mamrocząc podziękowania pod nosem, i położyła sobie na kolanach.

Gouvernail poczynił uwagę na temat zgubnego wpływu nocnego powietrza o tej porze roku. Potem, spoglądając w mrok, rzucił na poły  do siebie:

- „Noc południowych wiatrów - noc kilku ogromnych gwiazd! Jeszcze drzemiąca noc...”[1]

Nie odpowiedziała na tę apostrofę do nocy, który istotnie nie była skierowana do niej.

Gouvernaila trudno byłoby uznać za człowieka nieśmiałego, nie był bowiem świadom wywoływanego przez siebie wrażenia. Jego rezerwa nie stanowiła wrodzonej cechy charakteru, lecz wynikała z przejściowych nastrojów. Teraz, gdy siedział obok pani Baroda, jego milczenie nagle gdzieś uleciało.

Mówił swobodnie, zwierzając się niskim głosem o południowym akcencie, który nie brzmiał wcale nieprzyjemnie. Opowiadał o latach spędzonych w college’u, gdzie on i Gaston blisko się przyjaźnili; o czasach żywych i ślepych ambicji i wielkich planów. Teraz była w nim filozoficzna zgoda na istniejący porządek świata – pragnienie, by po prostu móc istnieć, i raz na jakiś czas zaznać prawdziwego życia, takiego, jakim napawał się teraz.

Sens jego słów docierał do niej jak przez mgłę. Była niemal czystą fizycznością. Nie myślała o tym, co mówi, a jedynie spijała ton jego głosu. Chciała wyciągnąć dłoń w ciemnościach i opuszkami palców dotknąć jego twarzy albo ust. Chciała przytulić się do niego i szeptać mu do ucha – nie obchodziło jej co – jak może by uczyniła, gdyby nie była kobietą porządną.

Im silniejsze odczuwała pragnienie, by się do niego zbliżyć, tym dalej, w istocie, się od niego odsuwała. Gdy tylko mogła to uczynić nie sprawiając nieuprzejmego wrażenia, wstała i zostawiła go samego.

Zanim doszła do domu, Gouvernail zapalił kolejne cygaro i dokończył apostrofę do nocy.

Tej nocy pani Baroda miała wielką ochotę powiedzieć swemu mężowi – który był również jej przyjacielem – o uczuciu, jakiego doznała na ławce. Opanowała jednak tę pokusę. Poza tym, że była kobietą porządną, cechowała ją również wielka rozwaga; wiedziała, że są bitwy w życiu człowieka, które trzeba stoczyć samemu.

Gdy Gaston wstał rano, jego żony już nie było. Pojechała pierwszym pociągiem do miasta. Wróciła dopiero, gdy Gouvernail opuścił ich dom.

Potem rozmawiali o tym, że mógłby odwiedzić ich w lecie. To znaczy Gaston bardzo tego pragnął; ustąpił jednak wobec stanowczego sprzeciwu żony.

Mimo to przed końcem roku pani Baroda sama zaproponowała, że mogliby ugościć Gouvernaila ponownie. Propozycja ta wielce zaskoczyła i uradowała jej męża.

- Cieszę się, mon cheri, że przezwyciężyłaś swą niechęć wobec niego; zupełnie na nią nie zasługiwał.

- Och – powiedziała wesoło, złożywszy długi, czuły pocałunek na jego wargach – przezwyciężyłam wszystko, zobaczysz! Tym razem będę dla niego bardzo miła.

Originally published as A Respectable Woman.

Special thanks to Jacek Staniszewski.


[1] Walt Whitman, Pieśń o sobie samym, przeł. Ludmiła Marjańska.

Saki (Hector Hugh Munro), „Herman Gniewliwy. Historia wielkiego szlochu” (1911)

W drugiej dekadzie dwudziestego stulecia, po tym jak wielka zaraza spustoszyła Anglię, na tronie brytyjskim zasiadł Herman Gniewliwy, zwany również Mądrym. Śmiertelna choroba wygubiła całą rodzinę królewską, aż po trzecie i czwarte pokolenie, i przeto pewnego dnia Herman XIV z dynastii Saxe-Drachsen-Wachtelstein, który był dopiero trzydziesty w kolejce do tronu, koronował się na władcę posiadłości brytyjskich przed- i zamorskich. Była to jedna z tych nieoczekiwanych rzeczy, jakie wydarzają się w polityce, a on wydarzył się nader gruntownie. Pod wieloma względami był najbardziej postępowym monarchą, jaki kiedykolwiek zasiadał na tym ważnym stolcu; zanim ludzie zdążyli się zorientować, gdzie są, byli już gdzie indziej. Nawet jego ministrowie – chociaż tradycyjnie postępowi – z trudem nadążali za tempem jego legislacyjnych inicjatyw.

- W gruncie rzeczy – przyznał premier – przeszkadzają nam te kreatury wzywające do przyznania praw wyborczych kobietom; zakłócają nasze wiece w całym kraju i próbują zamienić Downing Street w coś w rodzaju politycznego pikniku.

- Musimy się nimi zająć – oznajmił Herman.

- No właśnie, zająć – powtórzył premier – w zupełności; ale jak?

- Naszkicuję ustawę – rzekł król, zasiadając do maszyny do pisania – stanowiącą, iż kobiety powinny głosować we wszystkich przyszłych wyborach. Powinny, zważ; a nawet, by wyrazić to jaśniej, muszą. Głosowanie pozostaje dobrowolne, jak dotąd, dla wyborców płci męskiej; lecz każda kobieta mająca od lat dwudziestu jeden do siedemdziesięciu będzie zobowiązana głosować i to nie tylko w wyborach do parlamentu, wojewódzkich, okręgowych, parafialnych i gminnych, lecz także w wyborach na stanowiska koronerów, inspektorów oświaty, administratorów kościelnych, kuratorów muzealnych, urzędników sanepidu, tłumaczy sądowych, nauczycieli pływania, dostawców dla rządu, kierowników chóru, dyrektorów supermarketu, profesorów akademii sztuk pięknych, zakrystianów katedralnych i wszelkich innych funkcjonariuszy lokalnych, których stanowiska wymienię, gdy przyjdą mi do głowy. Wszystkie te stanowiska będą odtąd wybieralne, a niezagłosowanie w jakichkolwiek wyborach właściwych ze względu na adres zamieszkania podlegać będzie karze w wysokości dziesięciu funtów. Nieobecność niepoświadczona zwolnieniem lekarskim będzie uważana za nieusprawiedliwioną. Proszę przeprowadzić tę ustawę przez obie izby parlamentu i przynieść mi do podpisu pojutrze.

Od samego początku ustawa wprowadzająca obowiązek głosowania dla kobiet nie wzbudziła entuzjazmu nawet w tych kręgach, które najgłośniej domagały się owego prawa. Większość kobiet w kraju była obojętnie albo wrogo nastawiona do ich propagandy, a teraz najbardziej nawet fanatycznie nastawione sufrażystki zaczęły zastanawiać się, co tak je pociągało w perspektywie wrzucania wyborczej kartki do urny. W okręgach wiejskich wypełnianie przepisów nowej ustawy było wystarczająco kłopotliwe; w miastach i miasteczkach stało się istnym utrapieniem. Wyborom zdawało się nie być końca. Praczki i szwaczki musiały porzucać robotę i biec głosować, często na kandydata, o którym nigdy wcześniej nie słyszały, dokonując wyboru na chybił trafił; ekspedientki i kelnerki musiały wstawać wcześniej, by zdążyć zagłosować i nie spóźnić się do pracy. Damom z socjety konieczność nieustannego stawiania się w lokalach wyborczych komplikowała życie towarzyskie, a weekendowe imprezy i letnie wakacje stały się stopniowo przywilejem mężczyzn. Kair i Riwiera dostępny były wyłącznie kobietom autentycznie niepełnosprawnym albo niezwykle majętnym, bowiem nawet te zwyczajnie bogate nie chciały po powrocie z dłuższego pobytu znaleźć w skrzynce pocztowej stosu wezwań do zapłaty dziesięciofuntowych grzywien.

Nie było zatem niczym dziwnym, że ruch żądający odebrania kobietom praw wyborczych szybko nabrał masowego charakteru. Liga Antysufrażystowska miała miliony członkiń; jej zielonawo-purpurowe flagi powiewały w całym kraju, a pieśń bojową organizacji, Nie chcemy głosować, nucono praktycznie w każdym domu. Ponieważ metody pokojowe zdawały się nie wzruszać rządu, przedsięwzięto środki bardziej gwałtowne. Rozbijano wiece, nękano ministrów, kąsano policjantów, ogłaszano głodówki, a w rocznicę bitwy pod Trafalgarem kobiety przykuły się rzędami na całej długości kolumny Nelsona tak, że trzeba było zrezygnować z tradycyjnej kwietnej dekoracji. Mimo to rząd uparcie stał na stanowisku, że kobiety powinny głosować.

Wtedy, doprowadzona do ostateczności, jakaś kobieta wpadła na pomysł genialny w swej prostocie. Zorganizowano Wielki Szloch. Zastępy kobiet, po dziesięć tysięcy naraz, szlochały nieprzerwanie w miejscach publicznych stolicy. Szlochały na stacjach kolejowych, w metrze i omnibusach, w Galerii Narodowej, w placówkach armii i marynarki wojennej, w St. James’s Park, na koncertach balladowych, w Prince’s i w Burlington Arcade. Nieprzerwanemu dotąd powodzeniu doskonałej farsy Królik Henry’ego zagroziła obecność kobiet smętnie łkających na parterze, pod sceną i na galerii, a jedna z najciekawszych spraw rozwodowych, stojąca na wokandzie od wielu lat, straciła wiele ze swego błysku z powodu płaczliwego zachowania dużej części widowni.

- Co robić? – zapytał premier, którego kucharka napłakała do wszystkich potraw, jakie były na śniadanie, a niania wyszła, szlochając cicho i żałośnie, by zabrać dzieci na spacer po parku.

- Na wszystko jest czas – rzekł Król – i jest też czas na ustępstwa. Przepchnijcie przez obie izby ustawę zakazującą kobietom głosowania i przynieście mi pojutrze do królewskiego zatwierdzenia.

Gdy premier wyszedł, Herman Gniewliwy, zwany również Mądrym, zachichotał cicho.


- Istnieje więcej sposobów na zabicie kota niż uduszenie go w śmietanie – zacytował – ale nie jestem pewien, czy właśnie ten nie jest najlepszy.

Originally published as Hermann the Irascible—A Story of the Great Weep.

OD REDAKCJI: W Wielkiej Brytanii kobiety uzyskały prawa wyborcze w roku 1928.



Saki (Hector Hugh Munro), „Purpura bałkańskich królów” (1919)

Luitpold Wolkenstein, finansista i dyplomata na małą, natrętną i zarozumiałą skalę, siedział w ulubionej kawiarni w znanej na cały świat stolicy Habsburgów, twarzą w twarz z egzemplarzem „Neue Freie Presse”, filiżanką kawy z bitą śmietaną oraz dyżurną szklanką wody, które pikolak o ładnie sklepionej czaszce przed chwilą mu przyniósł. Od wielu lat, dłużej niż trwa życie przeciętnego psa, pikolacy o ładnie sklepionej czaszce kładli na jego stoliku egzemplarz „Neue Freie Presse” oraz filiżankę kawy z bitą śmietaną; od lat siadywał w tym samym  miejscu, pod zakurzonym wypchanym orłem, który niegdyś jako żywy ptak szybował nad górami Styrii, a teraz stał się monstrualnym symbolem z doczepioną drugą głową i złoconą koroną na obu. Dzisiaj Luitpold czytał tylko pierwszy artykuł w gazecie, ale za to czytał go raz po raz.

„Turecka forteca Kirk Kilise[1] padła (...) Zdobycie Kumanova przez Serbów oficjalnie potwierdzone (...) Dla Konstantynopola fakty te oznaczają perspektywę rodem z królewskich tragedii Szekspira (...) W okolicach Adrianopola i regionie wschodnim, gdzie toczy się obecnie wielka bitwa, zadecyduje się nie tylko przyszłość Turcji, lecz także międzynarodowa pozycja i wpływ krajów bałkańskich”.

Od wielu lat, dłużej niż trwa życie przeciętnego psa, Luitpold Wolkenstein śledził pretensje i wysiłki krajów bałkańskich nad filiżanką kawy z bitą śmietaną, którą przynosili mu pikolacy o ładnie sklepionej czaszce. Chociaż nigdy nie był dalej na wschód niż na targu końskim w Temeswarze[2], nigdy nie zaryzykował osobistej konfrontacji z niczym potencjalnie bardziej niebezpiecznym niż zając lub kuropatwa, uznawał siebie za ostatecznego sędziego i arbitra militarnej i narodowej krzepy kraików graniczących z CK Monarchią przez Dunaj. Na jego osąd składała się bezlitosna pogarda dla drobnych wysiłków oraz niekwestionowany szacunek dla silnych batalionów i pełnych kies. Nad całymi Bałkanami i ich trudną historią wisiała magia słów „Wielkie Mocarstwa”, co brzmiało jeszcze bardziej imponująco w wersji teutońskiej: „Die Grossmachte”.

Czcząca siłę, moc i pieniądze podobnie jak starsza, nerwowa kobieta mogłaby czcić młodzieńczą fizyczną energię, nasza zadowolona z siebie, pulchna kawiarniana wyrocznia wyśmiała właśnie i wydrwiła ambicje bałkańskich królewiątek i ich poddanych, wytaczając przeciwko nim baterię dziwnych dźwięków wargowych, których Wiedeńczyk używa jako języka pomocniczego dla wyrażenia swych myśli, gdy te nie są pochlebne. Brytyjscy podróżnicy po wizycie na Bałkanach wysoko oceniali Bułgarów i ich przyszłość, a oficerowie rosyjscy po przyjrzeniu się ich armii wyznawali, że „jest to coś, z czym trzeba się liczyć, i nie myśmy to stworzyli, lecz oni sami”. Jednak nasza Pytia, popijając kawę i grając godzinami w domino, śmiała się, potrząsała głową i ogłaszała kwintesencje mądrości swego zamku. To prawda, że Grossmachte nie zdołały jak dotąd stłumić bicia bojowych werbli; odezwać się będę musiały liczne bataliony Imperium Osmańskiego, a potem przemówią pieniądze i groźby Mocarstw i ostatnie słowo będzie należeć do nich. W wyobraźni Luitpold słyszał, jak miarowy krok uzbrojonych w bagnety żołnierzy w czerwonych fezach odbija się echem od bałkańskich przełęczy, widział odzianych w owcze skóry ludzików uciekających z powrotem do swoich wiosek, widział dostojnego rzecznika Mocarstw łajającego, dyktującego, korygującego i przywracającego rzeczy z powrotem na ich właściwe miejsce, zamiatającego kurz wzniecony przez konflikt, a teraz jego uszy musiały słuchać bicia bojowych werbli zmierzającego w całkiem innym kierunku, musiały słuchać marszowego tupotu batalionów większych, odważniejszych i bardziej wprawnych w sztuce wojennej, niż ktokolwiek w tych stronach uważał za możliwe; jego oczy musiały czytać zawarte w szpaltach ulubionej gazety ostrzeżenie, iż pojawił się nowy czynnik, który Grossmachte musiały wziąć pod uwagę i z którym musiały się liczyć, a który przyzwyczajone były od dawna lekceważyć. „Wielkim Mocarstwom nie będzie łatwo przekonać kraje bałkańskie co do nienaruszalności zasady, iż Europa nie może pozwolić na żadne nieuzgodnione z nią nowe podziały na Wschodzie. Nawet dzisiaj, gdy wynik wojny wciąż jeszcze pozostaje nieustalony, mówi się o projekcie unii fiskalnej rozciągającej się na całe Bałkany, a także o unii konstytucyjnej wzorowanej na Cesarstwie Niemieckim. Być może jest to tylko polityczna burza w szklance wody, nie da się jednak nie zauważyć, iż kraje bałkańskie sprzymierzone ze sobą posiadają siłę militarną, z którą Wielkie Mocarstwa muszą się liczyć (...) Narody, którzy przelewały krew na polach bitew i poświęciły całe pokolenie mężczyzn zdolnych nosić broń, by zjednoczyć się ze swymi pobratymcami, nie pozostaną dłużej w zależności od Wielkich Mocarstw lub Rosji, lecz pójdą własną drogą (...) Krew, która została rozlana, po raz pierwszy nadaje dzisiaj autentyczny odcień purpurze bałkańskich królów. Wielkie Mocarstwa nie mogą zignorować faktu, iż naród, który posmakował zwycięstwa, nie pozwoli zagnać się z powrotem w dawne granice. Turcja straciła dzisiaj nie tylko Kirk Kilise i Kumanovo, lecz także Macedonię”.

Luitpold Wolkenstein dopił kawę, która jednakowoż straciła jakby smak. Jego świat, jego pompatyczny, imponujący, wszechmocny świat, skurczył się nagle. Wielkie skarbce i wielkie groźby otrzymały bezceremonialną sójkę w bok; siła, której nie mógł pojąć, której nie potrafił sobie wyobrazić, dała się boleśnie odczuć. Czcigodni cezarowie mamony i zbrojeń spoglądali marszcząc czoło na toczące się zmagania, a idący na śmierć nie pozdrawiali ich, nie zamierzali ich pozdrawiać. Niechętni uczniowie dostawali nauczkę, lekcję szacunku dla pewnych fundamentalnych pryncypiów, i to nie małe walczące państwa były tymi, którzy tę nauczkę otrzymywali.

Luitpold Wolkenstein nie czekał na przybycie pozostałych graczy w domino. Oni również przeczytali artykuł w „Neue Freie Presse”. A są chwile, gdy największym zbawieniem dla wyroczni jest nie musieć odpowiadać na pytania.



Originally published as The Purple of the Balkan Kings.



[1] Miasto w europejskiej części Turcji, obecna nazwa Kırklareli.
[2] Miasto w zachodniej Rumunii, obecna nazwa Timiszoara.

czwartek, 26 grudnia 2013

Cameron Porsandeh, „Stare nic”

- Jak myślicie, kiedy skończą? – zapytał siwowłosy mężczyzna przy oknie.

- Och, sądzę, że prędzej czy później – odparł ten, który właśnie był strzyżony. Minęło już trochę czasu, od kiedy ostatni raz był u fryzjera.

- Zdumiewające, jak długo on się trzyma – powiedział pierwszy.

- Nic w tym zdumiewającego. Ma jakiś wybór? – Wszyscy przez chwilę trawili te słowa.

- Pewnie ma pan rację.

- Oczywiście, że mam.

Fryzjer, które zwykle milczał, tym razem włączył się do rozmowy.

- Dobry był z niego klient – powiedział.

- Co takiego? – zapytał strzyżony.

- Dobry klient. Strzygł się co dwa tygodnie. Nigdy nie narzekał. Zawsze dawał szczodry napiwek.

Nikt nic nie powiedział.

- Myślicie, że ma rodzinę? – zapytał mężczyzna przy oknie.

- Nie. Jest na to o wiele zbyt młody – odparł fryzjer.

- Nie pytam o dzieci. Mówię o rodzinie w ogóle.

- Nie mam pojęcia – rzekł fryzjer.

Mężczyzna przy oknie poszedł na zaplecze, by dolać sobie kawy, po czym wrócił na miejsce.

- Całkiem jak zwierzę.

- Kto? – zapytał strzyżony, któremu fryzjer właśnie skracał boki. W głębi ducha zastanawiał się, czy ktoś, kto ma tak mało włosów, powinien w ogóle zawracać sobie głowę chodzeniem do fryzjera.

- Myślę, że wszyscy. Bijący i bici.

- Zabawnie pan to ujął – powiedział fryzjer.

- Co ująłem?

- Nazywając ofiarę „bitym”.

- Tym właśnie jest, nieprawdaż?

Nikt nic nie powiedział.

- Prawda jest taka... – rzekł mężczyzna przy oknie – prawda jest taka, że nigdy nie wiadomo.

- Czego nie wiadomo? – zapytał strzyżony, któremu fryzjer namydlał właśnie kark.

- Czy na to zasłużył czy nie. – Cisza. – Chociaż powiedziałbym, że nikt na to nie zasługuje. – Popatrzył na swoją kawę.

- Smutne, lecz prawdziwe – rzekł fryzjer.

- Co?

- Że nic nie dzieje się bez powodu. – Na moment przestał golić siedzącego przed nim mężczyznę i wyjrzał przez okno. Piana z brzytwy zsunęła mu się po przedramieniu i spadła na czubek buta. – Do diaska – mruknął.

- To tylko piana – powiedział mężczyzna przy oknie.

- Do diaska mimo to. – Fryzjer przeszedł na drugi koniec pomieszczenia i wytarł but ręcznikiem.

- Trzeba na to spojrzeć inaczej – rzekł strzyżony. – Wszyscy ludzie grzeszą, a więc wszyscy zasługują na karę. Bity zasłużył sobie na to w ten czy inny sposób. Zaprzeczyć temu to twierdzić, że jest bez skazy.

Nikt nic nie powiedział. Słońce wyjrzało zza chmur.

- Myślicie, że upał ich spowolni? – zapytał mężczyzna przy oknie.

- Kogo?

- Bijących oczywiście.

- Sądzę, że tak – odparł fryzjer. – Upał zawsze męczy. Słońce odbiera siły.

Do zakładu wszedł kolejny mężczyzna. Dzwonek nad drzwiami zadzwonił cicho.

- Przyjmuję tylko po umówieniu – powiedział fryzjer.

- Ale ja potrzebuję się ostrzyc – odparł mężczyzna. – Mogę poczekać.

Ten przy oknie zaśmiał się cicho. – Kawałek dalej jest zakład, któremu przyda się klient. Idź pan tam.

Mężczyzna wyszedł nic nie mówiąc.

- Czytaliście dzisiejszą gazetę? – zapytał strzyżony, któremu fryzjer wyrównywał właśnie tył.

- Trochę – odparli obaj.

Na te słowa pijący kawę zebrał swoje rzeczy i życzył wszystkim miłego wieczoru. Przestąpił przez próg i zwrócił się w stronę bójki, chociaż miał iść w przeciwną. Podszedł bliżej i zapytał, gdzie znajdzie najbliższą restaurację. Bity, cały zakrwawiony, podniósł głowę i wskazał na Hastings, miejsce dobrze znane.

- W gruncie rzeczy szukam czegoś odrobinę bardziej szykownego, jeżeli rozumiecie, co mam na myśli.

Tamci znieruchomieli. Bity nie podniósł głowy. Jeden z bijących powiedział wreszcie: - Dwie przecznice stąd jest Trent’s. Podają dobrą rybę.

- Dziękuję panu. – Mężczyzna dopił kawę i ruszył przed siebie.

Originally published here.