niedziela, 7 stycznia 2018

Mars Wawrzyn, "Smutne miasteczko"




Smutne miasteczko

Było sobie miasteczko, które było całe smutne. Już kiedy spoglądało się na nie z dala – czy  człowiek podróżował dyliżansem, pociągiem pancernym czy choćby zwykłym fiakrem – otaczający je welon smutku był doskonale widoczny: szarawo-niebieskawo-siny klosz wiszący nad miasteczkiem niby statek obcych albo odwrócony durszlak trzymany dłonią jakiejś niebiańskiej kucharki. Im bliżej miasteczka, tym poczucie smutku stawało się silniejsze. Poprzedzały je niewątpliwie smutne przedmieścia, pełne smutnych domków o dachach krytych co najmniej trzema różnymi rodzajami pokrycia, smutnych reklam bez pokrycia i smutnych strzelnic udających kręgielnie na przemian z aptekami udawanymi przez smutne spożywczaki. Smutna była brama miejska, bliżej przypominająca zwiędłe pół pączka z czyjegoś chudego czwartku niźli poważną urbanistyczną konstrukcję. Strzegli jej smutni strażnicy w niedopasowanych kombinezonach, trochę śmieciarskich, trochę listonoskich, strzegący jednocześnie zapyziałej dacii z odłażącym kalkomaniowym napisem „strzygą i bronią”, w butach jednocześnie za dużych i za małych, rozklapcianych i skurczonych, zawsze niepewni, bo bez broni/bronni/Broni. Za nimi czaili się w półmroku smutni policmajstrzy, ludzie, którzy widzieli wszystko i wiedzieli wszystko, którzy znali na wylot wszelkie sprawy i sprawki zamieszkujących miasteczko smutnych ludzi. Smutek tych ostatnich był tak dojmujący, że dałoby się go rąbać wikińskim toporem. Chociaż na pozór sprawiali pozytywne wrażenie, rojąc się po pełnych świeżo wyremontowanych dziur ulicach i zaglądając do licznych składów, przybytków i lokali pomieszczonych w budynkach sięgających niejednokroć wyżej niż kruk leci, gdy za myszą goni, w otoczeniu reklam jawnych, tajnych i wielopłciowych ogłaszających powszechną szczęśliwość i dobrobyt, dla każdego kto patrzył na ten spektakl z jakąkolwiek dozą trzeźwego sceptycyzmu – nie mówiąc już o właściwym ontologicznie krytycznym namyśle – nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że są smutni. Byli smutni smutkiem głębszym nieporównanie niż te płytkie oznaki sztucznego zadowolenia, smutkiem zasadniczym, fundamentalnym i pierwotnym. Pośrodku smutnego miasteczka tkwił, skulony niby ropucha w kwietniowy deszcz na środku ruchliwej arterii, smutny ryneczek. Kamieniczki były, jak to zwykle w smutnych miasteczkach, poszarzałe, przygarbione, obdrapane, z łuszczącym się tynkiem, często gęsto naznaczone śladami przeprowadzanych na nich operacji plastycznych czy wręcz medycznych eksperymentów, zmęczone i zwyczajnie smutne. Pośrodku ryneczku wznosił się smętnie smutny pomnik poświęcony smutnym sprawom z przeszłości, nieprzyjemnym i przygnębiającym, w kształcie niedużego męża wznoszącego z pewną bojaźnią dłoń ku górze, jakby nie mógł się zdecydować, którą konkretnie metanarrację pragnie przekazać, z dodatkiem elementów zbyt smutnych, byśmy mogli tu o nich pisać.

Smutne były w miasteczku przystanki trolejbusowe z falistej blachy i pordzewiałych ceowników, smutne były rozłażące się w szwach drewniane ławeczki, smutne były wszechobecne śmietniki, czy to zamykane na szyfr w pseudobiałych budyneczkach w typie dworków lub willi czy ograniczone do stadka przepełnionych kubłów, smutne były poprzechylane znaki drogowe głoszące reguły, które i tak wszyscy łamali, i smutne chodniki, składające się – zupełnie jak dachy – zawsze z co najmniej trzech różnych rodzajów pokrycia na danym odcinku.

Wśród i wokół tego wszystkiego, od kanałów po dachy, od piwnic po strychy, od chat po dwory, od jatek po zakrystie, roiły się duchy. Duchy, jak to duchy, były smutne. Ich smutek – nieodwołalny, naturalny, oczywisty, absolutny, ostateczny – udzielał się mieszkańcom miasteczka i samemu miasteczku, przesączając się powoli z jednej rzeczywistości w drugą na zasadzie metempsychicznej osmozy, przez błony luster, kałuż, szyb okiennych i sklepowych witryn, niczym koniina drążąca swój śmiertelny wzór w żyłach Sokratesa, kładąc na wszystko trupio szary osad smutku.

Tak wyglądała sytuacja w smutnym miasteczku – przyznacie, że niewesoła.

Aż któregoś dnia to wszystko się zmieniło.

Do smutnego miasteczka przybyło wesołe miasteczko.

środa, 16 sierpnia 2017

Katerin Eden, "Geologia"


Wszyscy rodzimy się ze zbiorem kamieni. Może nie zawsze tak było, ale teraz tak. Gładziutkie otoczaki i ostre odłamki skały, które nosimy w kieszeniach kurtek i spodni. Od kilkumilimetrowych do takich wielkości pięści. Garść bazaltu. Szczypta wirującego gnejsu.

Niektóre z tych kamieni są dla nas skarbem. Wkładamy ręce do kieszeni, wyjmujemy jeden albo więcej kamieni i przyciskamy je do piersi. Są skarbem, a my nieustannie szukamy okazji wręczenia ich innym w przypływie sympatii albo złości. Nieustannie rozdajemy te drobiazgi, te fragmenty litej ziemi. Żonglujemy nimi bez końca – dam trochę tobie, i tobie, i tobie. Kasjerka w spożywczaku wkłada mi w dłoń ładnego otoczaka; odwiedzam matkę, a ona bezwiednie rozsypuje drobiny zielonego łupka na stół, na którym stoją nasze giny z tonikiem. Rzucamy tymi kamykami w nieznajomych, albo wysuwają nam się same z dłoni tylko po to, by pochwyciła je najbliższa osoba. Rozdajemy te maleństwa i sami przechowujemy te, które nam sprezentowano. Błogosławieństwo i przekleństwo pokruszonej ziemi.

Pod koniec dnia skrupulatnie je usuwamy, sięgając do zakamarków ubrań, by delikatnie wyciągnąć te, które dadzą się złapać, i położyć je na kominkach i nocnych szafkach. Kładziemy je zawsze blisko siebie, nigdy daleko, nawet w półśnie.

Czasem gnieżdżą się na samym dnie kieszeni i nie zdajemy sobie sprawy z ich istnienia, aż kiedyś, pod koniec długiego dnia, zaczynamy przeszukiwać ubranie, by starannie ułożyć kamienie obok nas. Wyjmujemy te, których łatwo sięgnąć i być może zagłębiamy palce trochę bardziej niż zwykle i natrafiamy na kamyk, którego nie jesteśmy gotowi trzymać w dłoniach albo odłożyć na szafkę. Sapiemy z bólu, czując, jak ostre krawędzie wrzynają nam się w palce.

Każdego ranka ubieramy się i starannie wkładamy kamyki z powrotem do kieszeni. Mają być blisko ciała, pod opieką. Może któryś podarujemy komuś innemu. Wiele z nich sami otrzymaliśmy w darze. Wkładamy je z powrotem do kieszeni i idziemy stawić czoła dniu.

Przez resztę czasu danego nam na tym świecie nosimy cudze kamyki w kieszeni, z których jedne ciążą nam, a inne dźwigają nas w górę. Jeżeli mamy szczęście, to tych pierwszych jest tyle samo co tych drugich i doświadczamy idealnej równowagi. Ale niewielu z nas ma tak dobrze. Czasem kamyki są tak lekkie, że prawie ich nie czujemy, ale kiedy indziej ciążą nam niemożliwie. Pod ich granitowym ciężarem uginają nam się nogi. Jedynym wyjściem jest wtedy okazać odwagę, wyłożyć je po kolei na podłogę sypialni i poddać obserwacji. I być może – być może – uda nam się wziąć te twarde, duże i ostre i któregoś dnia zostawić za sobą. W starym mieszkaniu, którego nigdy nie lubiłeś. W kopercie, którą wysłałam półtora miesiąca za późno.

Spotykamy się u ciebie w łóżku i wyciągasz swoją kolekcję spod niego, by mi ją pokazać. Jest to zbiór nieuporządkowany. Małe płaskie otoczaki, idealne do puszczania kaczek, wymieszane z nieregularnymi odłamkami kwarcu. Dostrzegam te, które niegdyś należały do mnie. Spowici w prześcieradła, z włosami rozpuszczonymi na poduszce, trzymamy je razem.

W swoim czasie rozdałam wiele tych twardych fragmentów materii. Moją specjalnością są te małe i ostre, które z łatwością przecinają skórę. Pozbywałam się ich bezrefleksyjnie, rozsypując za sobą albo obdarowując innych bez ich zgody ani szczególnego namysłu. Prosiłam też o ich zwrot – ale tak jak ja nie mogę oddać tego, czym obdarzyli mnie inni, tak innym niełatwo jest rozstać się z tym, co dostali ode mnie. Ze wszystkich moich wad łaskawość, z jaką rozdaję te kamyki, może być największą.


Źródło oryginału: http://www.smokelong.com/geology/

niedziela, 30 kwietnia 2017

Steve Cook, "Magia"


Pojawiła się w moim życiu któregoś wieczora, niesiona północnym wiatrem, a może był to syk powietrza uchodzącego z pękniętej opony. Zakleiłem dziurę – zestaw naprawczy w schowku wreszcie się na coś przydał – a potem zaprosiłem ją na kawę. Dwa dni później wciąż szukaliśmy pretekstów, by krążyć wokół siebie, aż wreszcie zderzyliśmy się: rozgrzane ciała skłębione w ciemnościach. Zapach kadzidła.

Było w niej coś... dziwnego. Jakaś ostrość rysów, blask oczu, które zdawały się świecić własnym światłem, no i uszy oczywiście. Spiczaste. Zarzekała się, że to dziedziczna cecha, i rzeczywiście jej matka, uchwycona na surowych portretach, miała takie same. Zbyt jednak byłem wtedy rozemocjonowany, by zwracać na to uwagę, zbyt uszczęśliwiony tym, jak ulice zdawały się nabierać życia, gdy szliśmy nimi, trzymając się za ręce.

Była asystentką iluzjonisty i często występowała albo ćwiczyła. W ciągu pierwszego tygodnia pokazała mi kilkanaście sztuczek: „trzy kubki”, „igłę przez kciuk” i coś, co nazwała „brymsem”. Śmiałem się jak dzieciak, ale kiedy pokazała mi, co dzieje się za kurtyną, doznałem lekkiego rozczarowania.

- Nie lubisz magii? – zapytała.

Zdobyłem się na półuśmiech. – Jasne, że lubię.

- Ale?

- Magia… jest najlepsza, kiedy nie rozumiem, co w istocie się wydarzyło, kiedy się zastanawiam: a może to było naprawdę?. – Pochyliłem się naprzód, czując, jak otula mnie otaczająca ją aura niesamowitości. – Ale to miło z twojej strony. Dziękuję, że podzieliłaś się ze mną tym aspektem swojego życia.

Kochaliśmy się tej nocy i było to coś więcej niż seks; intymne porozumienie po tysiąckroć ważniejsze od wszystkiego, co było przedtem. Nie minęły trzy tygodnie, a praktycznie się do niej przeprowadziłem.

Im więcej czasu u niej spędzałem, tym więcej dziwnych rzeczy zauważałem. Pachniała niesamowicie, tak jak powinna pachnieć kobieta: jej włosy kocią sierścią i komfortem, a ciało rozgrzanym piaskiem letniej plaży. Była niezwykle czysta, a jednak nigdy nie widziałem, żeby się myła. No i te zdjęcia rodzinne.

- Wszyscy są bardzo… eleganccy – stwierdziłem, spoglądając na rząd poważnych twarzy. Szczupli mężczyźni w powłóczystych szatach, obwieszone biżuterią kobiety  w balowych sukniach. Rozejrzałem się po jej ciasnym, zabałaganionym mieszkanku, a potem raz jeszcze skupiłem wzrok na zdjęciu, które wyglądało na zrobione we wnętrzu dworu czy pałacu. – I mówisz, że to z wesela?

- Ach, nie, przepraszam. To z domu mojego taty – powiedziała, a potem wyrwała mi je z dłoni. – Chcesz zobaczyć sztuczkę?

Pokazała mi trik, który, jak się później dowiedziałem, nazywa się „niewyczerpaną butelką”. Z pustej flaszki po hipsterskim napoju kawowym, który kupiliśmy tego dnia, na zawołanie lała się woda. Piwo. Oranżada. Cienka struga czegoś, co, jak zapewniała, nie było moczem, choć węch podpowiadał mi inaczej. Potem whisky, i wznieśliśmy toast za magię.

Nie wyjaśniła mi, na czym sztuczka polega, i tym bardziej ją za to kochałem.

W końcu jednak nadeszła chwila, kiedy się pokłóciliśmy; była to gorąca sprzeczka, która przybierała na sile równie szybko, jak czerwieniały czubki jej uszu. Drobne irytacje przerodziły się w meteory, które wbijały się w powierzchnię ziemi, głęboko raniąc nasze uczucia. Po bombardowaniu wyszedłem, wściekły. Nie dowiem się nigdy, co myślała, ale sam już zaczynałem zastanawiać się, czy nie powinienem jej przeprosić.

Wróciłem pół dnia później, niosąc w ręce prezent na znak pokoju. Drobny amulet, z żeliwa czy innego pozbawionego połysku stopu, kupiony w jednym ze stoisk na rynku, które tak lubiła.

Spojrzała na mnie, potem na prezent. – Ty naprawdę nic nie rozumiesz, prawda? – Spochmurniała. – Powiedziałeś mi kiedyś, że najbardziej lubisz magię, kiedy cię intryguje, zostawia w niepewności. Nadal tak jest?

Uszczypliwość w jej głosie budziła nieufność, ale skinąłem głową.

- A więc dobrze. Abrakadabra – powiedziała i zniknęła. Tak po prostu. Nie rozległ się grzmot, orkiestra nie zagrała tusz. Kilka liści opadło na ziemię, błyskawicznie brązowiejąc.

Zamrugałem oczami, a potem zaśmiałem się, gdy napięcie zaczęło powoli puszczać. – Dobre – powiedziałem. – Jak u diaska to zrobiłaś?

Mój głos odbił się echem od ścian, jakby puste mieszkanie szydziło ze mnie.

Siedziałem tam jeszcze godzinę, coraz bardziej wkurzony jej dziecinadą, jej próbą wymigania się od poważnej rozmowy. W końcu wyszedłem, trzaskając drzwiami.

Przez cały następny dzień nie odezwała się do mnie, a po dwóch zaniepokoiłem się nie na  żarty. Poszedłem do niej i zapukałem. Otworzył zwalisty drab w gaciach i podkoszulce na ramiączkach.

- Czego? – warknął.

- Szukam… szukam dziewczyny, która tu… - Zajrzałem do środka. Pokój wyglądał zupełnie inaczej, był brązowy, jakby całe życie i barwy z niego wyciekły. Zniknęła półka z okazami ciekawych kamieni, ułożonymi nie według wielkości, lecz według wzoru, który, jak mówiła, odzwierciedlał jej duszę. Zniknęło łóżko, a miejsce wzorzystego baldachimu zajęła świecąca brudno naga żarówka. Zniknęły też fotografie, a zamiast nich na stole leżało pisemko porno i stało pięć kubków, kiedyś pewnie z kawą, dziś już tylko z pleśnią.

Facet spostrzegł, że zapuszczam mu żurawia przez ramię, skrzywił się i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.

Nie chodziło tylko o mieszkanie. Jej różowy samochodzik nie stał już na parkingu; w  kawiarni, do której zwykliśmy chadzać, kelnerki wzruszyły bezradnie ramionami; a co najgorsze, iluzjonista, u którego rzekomo pracowała, spojrzał na mnie tępym wzrokiem i potrząsnął przecząco głową.

Szedłem ulicami, które wydawały się teraz mroczniejsze, martwe albo umierające, porażony wiedzą o tym, jak bardzo się myliłem. Zrozumienie zasady, na jakiej oparta była dana sztuczka, nie unieważniało jej, ani nie czyniło mniej wartościową; sprawiało, że jeszcze bardziej doceniało się magika i jego umiejętności. Zdawałem sobie sprawę, że coś magicznego przeszło mi przez ręce, że otrzymałem szansę, by zajrzeć za kurtynę.

Ale było już za późno. Zniknęła z mojego życia, jakby za sprawą magii.


niedziela, 11 października 2015

Holly Schofield, "Szósty zmysł"

Mara poczuła znajome mrowienie na karku. Chwyciła kombinezon i zanim na pokładzie stacji kosmicznej zabuczał klakson, zdążyła już założyć go do połowy. Ojciec twierdził, że jej zdolność jasnowidzenia osłabnie z wiekiem, ale dzisiejszy dzień był dowodem, że tak się nie stało.

Kombinezon, hełm, rękawice.


Pozostali członkowie załogi dopiero zaczynali się ubierać.


Ciśnienie szybko opadało: rozszczelnienie kadłuba dwa poziomy niżej. Liczyła się każda sekunda. Chwyciła zestaw naprawczy.


Zatrzasnęła za sobą właz. Nie ma sensu, żeby ktokolwiek więcej umierał. Obok iluminatora powietrze uciekało ze świstem przez dziurę po meteoroidzie wielkości pięści.


Szczeliwo, metalowa łata i świst ustał, podobnie jak mrowienie na karku.


- Akurat na czas. – Dołączyła do niej pani kapitan. – Jak to możliwe, że zareagowałaś tak szybko?


- Dobry refleks i tyle. – Nie miała zamiaru ujawniać swoich zdolności. Zawsze dobrze jej służyły – jako siedmiolatka zadzwoniła po strażaków, zanim jeszcze pojawił się dym, była najlepszą ratowniczką w mieście jako nastolatka, zapobiegła tuzinowi innych katastrof.


W tym tej.


Stłumiła uśmiech zadowolenia, wyglądając przez iluminator, akurat w momencie, w którym w stację trafił drugi, dużo większy meteoroid.


pierwodruk w „AE: The Canadian Science Fiction Review”, kwiecień 2014

Więcej: http://hollyschofield.wordpress.com/


wtorek, 7 stycznia 2014

Ravi Mangla, „Cudzoziemka”

Była nowa w mieście i nieodpowiednio ubrana, sukienka w kwiaty w środku zimy. Pracowała jako kelnerka w barze w suterenie, czekając na właściwy moment. On mieszkał bezpośrednio nad nią. Zapuszczona kamienica z elewacją z piaskowca. Ona dzieliła mieszkanie z czterema współlokatorkami, nieustannie zakochującymi się i odkochującymi, i najgorsze chwile przeczekiwała u niego, na grzbiecie jego dłoni rysując budynki rodzinnego miasta. Tak pokazała mu liceum, do którego chodziła, i szpital, w którym się urodziła. W moim miasteczku, powiedziała mu, koty w zimie chodzą w sweterkach. Niezawodność hydrantów sprawdza się na godzinę przed każdym pożarem. Doroczne święto obchodzi się tylko w lata przestępne. Jego to ciekawiło, pociągał go dotyk cienkopisu na skórze. Gdy nie mógł zasnąć, małym palcem wodził po nitkowatych dróżkach prowadzących z poczty na ganek jej domu. Dorastał w dużym mieście i małomiasteczkowe życie traktował z pewną podejrzliwością, jednak tego konkretnego miasteczka trudno było nie lubić: drzwi niezamykane na noc i oranżada z lodami, lekarze, do których mówi się po imieniu, uliczne parady odbywane z byle powodu. Ona poprawiała kreski, które się wytarły, dodając nowe aleje i zabytkowe budynki, aż rysunki sięgnęły jego łopatki. Powiedziała mu, że ma plan co do reszty jego ciała, a potem przestała przychodzić, bez słowa ostrzeżenia. On nasłuchiwał odgłosu jej kroków na schodach, ale bez skutku. Tydzień później zapukał do jej drzwi. Otworzyła jedna z współlokatorek, w szlafroku, a on zapytał o nią. Pojechała do domu, odparła, z tuszem do powiek rozmazanym pod oczami. Chciał wiedzieć, kiedy wyjechała, ale zanim zdążył dokończyć, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Stojąc w progu, podciągnął rękaw swetra. Linie zniknęły, zatarte przez tygodnie nieobecności. Śledził je tysiące razy, obserwował, jak czubek mazaka pełznie po jego skórze w kolejne wieczory. Gdyby tylko dalej poruszał stopami, był przekonany, że ponownie zaprowadziłyby go do niej.

Originally published here.


Lindsey M. Brummerhop, „i cały ten czas”

jest coś tak skupionego w dźwięku klawisza fortepianu.
uporządkowany, lecz melodyczny. precyzyjny.

a zarazem w jakiś sposób kojący.

- a więc co na przykład poprawia ci humor, Alicjo? – podnosi wzrok na moment, poważnie rozważając pytanie.
- średniki i słowo jednocześnie.

aliteracja.

- aliteracja, Alicjo?

absolutnie tak.

boli już o wiele mniej niż miesiąc temu.
- co takiego?
wszystko.

ból znacząco się zmniejszył. wspominam cię zaledwie kilkaset razy dziennie zamiast kilku tysięcy. mruganie oczami jest o wiele łatwiejsze niż w zeszłym tygodniu. raz na jakiś czas jestem w stanie odetchnąć zamiast przyglądać się zdjęciu waszej dwójki w poszukiwaniu. jakiegoś. wyjaśnienia.

nieprawdy.

ale tak, fortepiany.
one też pomagają.

zamieniają całą tę katastrofę w rodzaj liryki.

kolejna scena w scenariuszu, trzy czy cztery strony temu, zaznaczona, a potem przekreślona. zredagowana.
sfinalizowana.

namacalnie zapomniana przy pomocy długopisu i bardzo konkretnych rozproszeń uwagi. kubek z kawą umieszczony dokładnie nad nazwiskiem bohatera.
nagle nie jesteś już powodem, dla którego muszę znieruchomieć na moment w środku dnia i przełknąć szloch, którego nikt inny nawet nie widzi; nie.
nie, zamiast tego cały nasz związek staje się opowieścią, którą ci zwracam.

ze zmienionymi imionami.

i lepiej napisaną.

Originally published by Backhand Stories.



Joseph Rubas, "Noc"

W mediach huczało. Gadające głowy rozprawiały o czymś nadchodzącym, czymś, co miały przynieść najbliższe lata. Naukowcy przemykali chyłkiem, politycy łagodzili, księża modlili się. Mijał czas. Słońce na niebie gasło coraz bardziej. Dni kurczyły się, a noce nabrzmiewały. Ludzie panikowali. Witryny sklepowe pękały z hukiem, budynki zapadały się, samochody koziołkowały.

W stanie Nowy Jork milionerzy obsypywali złotem każdego, kto obiecał im choćby jeszcze jeden dzień. W Beverly Hills filmowe gwiazdki zamykały się w swych rezydencjach i czekały, porzuciwszy ochroniarzy i nianie. Granica z Meksykiem stanęła otworem, przerwana przez rzesze Amerykanów spragnionych słońca; w Rio świeciło od dziewiątej rano do piątej po południu. Pełne osiem godzin dziennie.

Osiemnastego sierpnia dzień wstał ciemny, lecz bez opadów. Potem zaczął padać śnieg i ciągu kilku godzin półtorametrowa warstwa białego puchu pokryła kontynent od północnych krańców Kanady po Meksyk. Płatki wirowały w mroźnym powietrzu.

W październiku padało już w Rio, mieście slumsów, gwałtów, morderstw i głodu, zupełnie jak wcześniej, tyle że teraz ofiarami były gwiazdy filmu i baseballa, pisarze i przedstawiciele amerykańskiej klasy średniej.

W Boże Narodzenie pokrywa chmur rozstąpiła się i nieliczni, którzy przetrwali, odziani w złachmanione zimowe kurtki i kradzione buty, patrzyli, jak słońce robi się coraz mniejsze, mniejsze, mniejsze i wreszcie znika zupełnie.

A potem była już tylko noc.

Originally published here.


David Jones, „Billy Śrut”

Hanney odchylił się w krześle tak, że jego plecy utworzyły z podłogą kąt czterdziestu pięciu stopni. – Wiecie, co jest najlepsze, jeżeli chodzi o Billy’ego Śruta? – zapytał, podnosząc brwi i spoglądając na Dziwnego i mnie.

- Nic nie przychodzi mi do głowy – odparł Dziwny, siadając na ławce i bębniąc ołówkiem o zęby.

- No właśnie – rzekł Hanney. – W tym cholernym szkieletorze nie ma nic dobrego.

- Masz rację – zgodziłem się. – Buc z niego i tyle.

Hanney skinął głową. – Dlatego musimy sukinsyna wykończyć.

- Pełna zgoda, przyjacielu – odparłem, oglądając paznokcie w poszukiwaniu nieistniejącego brudu.

Nagle Harry Błysk – który stał na straży przy drzwiach – zakończył tę naradę słowami: - Śrut nadchodzi!

Hanney prawie spadł z krzesła; Dziwny prawie spadł z biurka. Chwilę później siedzieliśmy przepisowo w krzesłach, z wyprostowanymi plecami, spoglądając przed siebie. Serce waliło mi jak młotem.

- A więc dobrze – rzekł profesor Franklin, wchodząc do sali i stając za pulpitem. – Na czym to skończyliśmy? – Spojrzał na słowa wypisane kredą na tablicy. – Ach tak, angielska wojna domowa. – Zdjął okulary i przetarł szkła. – Panie Hanney?

- Słucham, panie psorze – rzekł Hanney posłusznie.

- Wydajesz mi się w pewnym sensie miłośnikiem historii, nieprawdaż? Ha, ha! A zatem, panie Hanney, proszę mi powiedzieć, jak nazywano główne obozy walczące w angielskiej wojnie domowej?

Hanney posłał mi rozpaczliwe spojrzenie. Wzruszyłem ramionami. Wyglądało na to, że Billy Śrut przeżyje kolejny dzień.

Originally published here.


John Xero, "Bestia we krwi"

Z powrotem w robocie, i właśnie jestem na komisariacie policji. Agenda rządowa, dla której pracuję, ma wystarczające wpływy, by umieścić mnie, gdzie trzeba, ale nie bez wzbudzania niechęci i podejrzeń. Działamy oficjalnie, ale dyskretnie, nawet jeżeli czasem utrudnia nam to życie.

Wydział 33 bada sprawy niewyjaśnione. Och, wiem, słyszeliście o tym, znacie to z seriali, ale tak naprawdę w większości przypadków wyjaśnieniem są balony meteorologiczne, lekarze-maniacy, zwierzęta zbiegłe z zoo albo coś równie przyziemnego.

Tym razem miałem powody sądzić, że chodzi o coś innego, i utrzymanie całej sprawy z dala od mediów było trudne. Nie żeby robiło to jakąś różnicę, bo w mieście takim jak Shoulton plotki roznoszą się z szybkością błyskawicy. Bestia wróciła. Coś zabiło kilka zwierząt domowych, rozerwało na strzępy kilka sztuk bydła, a teraz na intensywnej terapii znalazł się mały chłopiec. Miasteczko żyło w strachu. Kiedy przyjechałem poprzedniego wieczora, ulice były opustoszałe. Właścicielka pensjonatu, starsza pani, kazała mi podać legitymację służbową przez szparę na listy, zanim mnie wpuściła.

Inspektor prowadzący śledztwo nie mógł być starszy ode mnie o więcej niż dziesięć lat, ale już solidnie łysiał. Usta z opadniętymi kącikami zdawały się ciągnąć w dół całą twarz, przez co wyglądał na zmęczonego i zgorzkniałego. Bił od niego zapach papierosowego dymu i miętowych cukierków.

Siedzieliśmy w ciasnym pokoiku przesłuchań, przy stole, na którym piętrzyły się stosy beżowych teczek z aktami. Posadzono mnie po stronie, po której sadza się podejrzanego, ale nie pozwoliłem, by zbiło mnie to z tropu. Znałem tę sztuczkę, miejscowi stróże prawa nie lubili, gdy wtykaliśmy nos w ich sprawy, więc dawali nam do zrozumienia, że jesteśmy nieproszonymi gośćmi, jednocześnie zapewniając wszelką pomoc, oczywiście.

- To wszystkie akta, w tym wszystkie przypadki zaginionych zwierząt domowych od zeszłego miesiąca, kiedy wygląda, że ta sprawa się zaczęła.

- Dziękuję, inspektorze. Znajdę pana, gdybym miał jakieś pytania.

Wiedziałem, że nie podoba mu się, że go odsyłam, z drugiej jednak strony nie zamierzał siedzieć ze mną i tracić czasu. Zawahał się. Z dłonią na pierwszej teczce podniosłem wzrok i napotkałem spojrzenie jego zmrużonych oczu.

- Tak?

- Joe Bright. To pański brat, Ben Bright, przebywa w Hendy House, nieprawdaż?

Hendy House, zakład dla umysłowo chorych i potencjalnie niebezpiecznych. Skrzywiłem się.

- Tak. – Na końcu języka miałem uwagę o jego zdolnościach detektywistycznych, ale powstrzymałem się.

- Ciekawe, jak to wszystko zaczyna się od nowa i pan zjawia się ponownie.

- Bardzo ciekawe. Taką mam pracę, inspektorze.

- Teczka pańskiego brata jest na samym dole.

- On wciąż jest w Hendy, jak przypuszczam, więc po co wyciągać jego teczkę?

- Wciąż tam jest. Ale to nie znaczy, że nic nie wie o tym, co się dzieje.

- Był pan się z nim widzieć, inspektorze?

- Jak dotąd nie miałem powodu. Może powinienem wyciągnąć pańską teczkę, skoro wrócił pan do miasta. Zawsze wydawało mi się dość niezwykłe, że ostatnim razem ataki ustały zaraz po tym, jak pan wyjechał, a pańskiego brata zamknięto. Wielu ludzi się temu dziwiło. Ale byłem wtedy tylko konstablem, nic nie mogłem zrobić.

A Wydział kazał im umorzyć śledztwo. Zwerbowali mnie i zamknęli Bena. Inspektor mógłby się jednak zdziwić, gdy zażądał mojej teczki. Nie dostałby jej. Wydział ma specjalne przywileje.

Originally published here.


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Hermine (Minkee) Robinson, „Szarlotka z kruszonką”

George wrócił ze spaceru i znalazł w lodówce szarlotkę z kruszonką. Chociaż nie pamiętał, żeby ją kupował, wstawił ją do piekarnika do odgrzania. Mikrofalówki przypalały kruszonkę. Postawił czajnik na kuchni i otworzył gazetę na dziale z poradami życiowymi. Zawały! Jedna z głównych przyczyn zgonów kobiet. Odłożył gazetę. To nie przywróci życia Mary. Woda w czajniku wciąż się nie zagotowała. Spojrzał na owalny zegar kuchenny z podziałką zamiast oznaczeń godzin. Ładny, ale niepraktyczny.

- Wolałem poprzedni – powiedział na głos. Nikt mu nie odpowiedział. Na wspomnienie śmierci Mary poczuł ostre ukłucie w brzuchu. Rozejrzał się po kuchni, by znaleźć jakieś pocieszenie, ale nic nie wydawało się znajome. Serce zabiło mu gwałtownie, był w nie tym domu co trzeba! Jeżeli jego córka, Anna, się dowie, znowu zacznie tę głupią gadkę o domu starców. George złożył gazetę i zaczął szukać rękawic kuchennych.

- Tato! – Jak Anna go znalazła?

- Przepraszam – rzekł George. – Powiedz ludziom, którzy tu mieszkają, że to była pomyłka.

- Już dobrze, tato, mieszkasz teraz ze mną. – Anna przekręciła kurek w kuchence na zero i podłączyła czajnik do gniazdka. Wyjęła szarlotkę z zimnego piekarnika i podgrzała ją w mikrofalówce.

George ze zmarszczonym czołem spojrzał na rozmoczoną papkę na talerzu. – Zepsułaś szarlotkę.

- To rabarbar, tato. Rabarbar.

Originally published here.


Martin Mother’s Milk, “The Most Beautiful Smell in the World”

The most beautiful smell in the world.

The smell that makes the world go round, causing women to mate since the beginning of mankind.

The smell of the undergrowth, the underbush, the underbelly. The pubic smell.

The smell of love and death, sex and termination, of Eros and Thanatos coupled, of coupling.

The smell of the sweaty stag, the master of the forest, the horned, the horny.

The smell of blowjob, of fellatio, of French love.

The smell of bodily fluids, of secret secretions, the pheromone smell.

The smell of the Lord of Flies, of the Devil, of Pan, of Satyr.

The smell of putrefaction, nigredo, of transformation, the alchemical smell.

The smell of Rosencranz and the smell of Totentanz.

The smell of the shameless pricke, the immodest working tool, the virile effigie, the φαλλός.

The smell of methanethiol, of hydrogen sulfide, of linalool, of trans-ocimene, of phenylacetaldehyde, of dimethyl sulfide, of dimethyl trisulfide.

The sharp, sickly-sweet smell of the slime-covered gleba, the love potion smell.

The smell that is rubbed into bulls’ necks to make them fight harder, the smell that is fed to young bulls as a potent aphrodisiac.

The smell that I rub into my own neck to attract my female, my woman, my wife.

The most powerful smell in the world.

The smell of the Phallus impudicus.


John Xero, "Wojna"

To jest ostatnia wojna ludzi. Wojownicy nie do zliczenia, rany do nie zagojenia, trupy nie do pogrzebania.

Światem wstrząsa niezgoda. Gniew, wściekłość, ból, stres, desperacja i rozpacz.

W samym środku ściera się dwóch królów, dzierżą potężne miecze skradzione z porzuconego nieba. Stal zgrzyta o stal. Sypią się iskry. Z każdym uderzeniem bucha fala gorąca i ognia, paląc bez różnicy sprzymierzeńców i wrogów.

Królowie walczą, pogrążeni w bitewnym szale, podczas gdy ich armie płoną.

Nadchodzi zima ludzi. Z popiołów powstaną zapomniani bogowie.

Originally published here.


John Xero, „Stos”

Wrony wypowiadają proroctwo, a ich słowa obracają się w krew. Liście pod nimi mają rdzawe plamy i są ciężkie od leksykalnej miazgi, spadają, topiąc las w czerwonobrązowym morzu.

Ludzie w łachmanach obgryzają kości cywilizacji, manifestacja zgnilizny, zjadają własnego żywiciela. Zjadają siebie.

Wrony były zwiastunami, heroldami, teraz strażnikami końca.

Umierające słońce pulsuje na niebie, wielkie, pękate i gorące – jednooki demon skupiony na trupie świata.

Ziemia zajmuje się i płonie po raz kolejny i ostatni. Kraczące wrony wznoszą się na skrzydłach ognia, hałaśliwy stos.

Originally published here.