Keith
myślał, że szuka nowej gitary. Mosiężny numer – 2281 – umieszczony nad drzwiami
do lombardu Vic’s E-Z Pawn kazał mu wejść do środka. Keith ufał liczbom. Jeżeli
dodało się 2+2+8+1, wychodziło trzynaście, co było liczbą szczęśliwą, bo tyle miał lat, kiedy zaczął.
Pchnął
drzwi.
- Mogę
pomóc? – Młoda dziewczyna siedziała na wysokim stołku, opierając o ladę nogi
obute w kowbojki. Czytała książkę o Roswell, z okładki spoglądał kosmita o
końskiej twarzy.
Keith
rozejrzał się po sklepie, w którym tłoczyły się kije golfowe, wypchane łosie
głowy i ślubne obrączki. Na ścianie z tyłu wisiała mandolina, elektryczny bas i
– czyżby to był Gibson Les Paul z 1974 roku? Ach, szczęśliwa trzynastka.
- Gitary –
powiedział na głos.
Dziewczyna
wstała. Od stojącego na ladzie wentylatora zafalowała jej sukienka. Miała ładne
kolana. Zdjęła dla niego gitarę. Keith przeciągnął dłonią po korpusie, trącił
struny. To mógł być dzień, który wszystko zmieni.
Dziewczyna
przyglądała mu się z bliska. – Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to nie gitary
potrzebujesz.
Keith
znieruchomiał. Dziewczyna pachniała brzoskwiniową mrożoną herbatą.
- A czego?
– Podłączył gitarę do stojącego obok wzmacniacza i przeciągnął palcami po
progach.
- Miłosnego
napoju.
W głowie
zabrzęczał mu alarmowy dzwonek. Tego mógł się spodziewać od kogoś, kto wierzy w
kosmitów.
- Czy mam
w sobie coś, co mówi: „zdesperowany frajer potrzebujący kobiety”? Chodzi o moje
czarne dżinsy? Aurę samotności? – Odciągnął od piersi własnoręcznie
zaprojektowaną, narysowaną i wydrukowaną koszulkę z logo Keith Crust and the
Secretions i powąchał. – Nie, to tylko wczorajsze placki.
Zaśmiała
się. – Mówię poważnie.
- Ja też –
odparł, opierając gitarę na kolanie.
Uśmiechnęła
się. Miała duże zęby. Była głupiutka, ale ujmująca. Spojrzał na zegarek.
Siedemnaście po trzeciej. Razem jedenaście, czyli dwa. Nie był to zły czas, ale
i nie dobry.
Dziewczyna
zniknęła na zapleczu i po chwili wróciła z pudłem słoików i plastikowych kubków.
Do butelki po soku wlała nieco dietetycznej Fanty, dodała szczyptę oregano i coś,
co wyglądało jak nogi świerszcza.
Przesunęła
butelkę w jego stronę. Nogi świerszcza chyba się rozpuściły.
- Czekaj –
powiedziała. – O czymś zapomniałam. – Sięgnęła po butelkę i odwróciła się do
niego plecami. Zakrętka odskoczyła z sykiem i coś brzęknęło o szkło. Spojrzała
na niego, potrząsając butelką.
- Hej, mam
nadzieję, że tam nie naplułaś?
Pokręciła
przecząco głową. – Zawsze byłam ciekawa – powiedziała, raz jeszcze przesuwając butelkę
w jego stronę po ladzie. – Czy naprawdę tak się nazywasz?
- Co
takiego?
Wskazała
na jego koszulkę. – Jesteś Keith Crust, prawda? To twoje prawdziwe nazwisko?
Odkręcił
zakrętkę i zakołysał butelką, zaglądając do środka. – Wygląda jak mrożona
herbata.
- Być może
– odparła.
Upił łyk.
Smakowało jak mrożona herbata. Był spragniony, więc wypił do końca.
- Pewnie
tylko moja matka kiedykolwiek się dowie – rzekł. – Ile kosztuje Les Paul?
- Byłoby
super, gdybyś naprawdę się tak nazywał. To by oznaczało, że takie było twoje
przeznaczenie. Że nie miałeś innego wyboru niż nurzać się w świńskiej krwi i
udawać, że dymasz basistę odśnieżarką. Tamten koncert w klubie Swamp był
genialny.
Rozpoczął
życie jako Keith Crust w wieku trzynastu lat, kiedy tak się podpisał na
zeszycie do matematyki. Czuł, że takie jest jego przeznaczenie. Chciał zjadać
robaki, brać narkotyki, ranić sobie ciało złamanym stojakiem od mikrofonu,
niszczyć wszystko. Ale wciąż tu był.
- A ty jak
się nazywasz? – zapytał. – Na końcu języka czuł smak jakby marynaty.
- Paula.
Była
ładna. Może zaprosi ją na randkę. A może była tylko wariatką, która wierzy w
UFO i pracuje w lombardzie. Liczby powiedzą mu prawdę. Mówiły mu, którą
propozycję koncertu zaakceptować, kiedy wydać płytę, czy powinien zamówić
kaczkę po pekińsku czy wieprzowinę po syczuańsku.
- Kiedy
się urodziłaś? – zapytał.
- Obawiasz
się, że jestem dla ciebie za młoda?
Na
ściennym kalendarzu za jej plecami dobrze naoliwiona amazonka prężyła się na
masce czerwonego Ferrari. Jezu, od kiedy to był rok 1987?
Poprosił o
liczby, kiedy szef zaproponował mu przejście nas pełny etat. Lubił nawet
pracować przy biurku. Przypominało mu to szkołę i rysowanie historii Keitha
Crusta. Tyle że teraz rysował historię o tym, że odkurzacze czynią życie
lepszym.
- Wiesz
co? – powiedział. – Nieważne.
- Ale...
-
Zapomnij.
-
Dziewiąty...
- Nie. – Wyciągnął
dłoń i zatkał jej usta. – Umówimy się?
- Jeżeli
zabierzesz rękę, to się zastanowię. – Poczuł łaskotanie jej oddechu.
Opuścił
dłoń.
- A
gitara? – zapytała.
-
Powiedziałaś, że jej nie potrzebuję.
-
Kłamałam.
- Co
takiego?
-
Kłamałam. To nie był napój miłosny. To było serum prawdy. – Zwróciła się do
wentylatora: - Teraz powiesz mi, jak się naprawdę nazywasz. – Głos miała
wibrujący, niski i upiorny. Spojrzał ponownie na kalendarz. 1987. Czyli 10+15,
co dawało dwadzieścia pięć, co dawało siedem, czyli nic.
-
Krussmacher – powiedział. – Keith Krussmacher.
Wypchany łoś
patrzył, jak Paula wywiesza tabliczkę „zamknięte” i zamyka drzwi. Keith
przybliżył gitarę do wzmacniacza, sprawiając, że zabrumiła zwierzęcym piskiem.
Nie ufał dziewczynie. Nie miał liczb, nie wiedział, czego się po niej
spodziewać. Gdy postąpił ku niej, było to jak wyjście na scenę: głos skulony w
gardle, serce walące w dłoniach, a potem wyskoczył w blask reflektorów i
pozwolił, by jasny świat przeszył go na wylot.
Originally published by Flash Fiction Online.
Originally published by Flash Fiction Online.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz