wtorek, 24 grudnia 2013

Alisa Alering, „Szczęśliwa liczba Keitha Crusta”

Keith myślał, że szuka nowej gitary. Mosiężny numer – 2281 – umieszczony nad drzwiami do lombardu Vic’s E-Z Pawn kazał mu wejść do środka. Keith ufał liczbom. Jeżeli dodało się 2+2+8+1, wychodziło trzynaście, co było liczbą szczęśliwą, bo tyle miał lat, kiedy zaczął.

Pchnął drzwi.

- Mogę pomóc? – Młoda dziewczyna siedziała na wysokim stołku, opierając o ladę nogi obute w kowbojki. Czytała książkę o Roswell, z okładki spoglądał kosmita o końskiej twarzy.

Keith rozejrzał się po sklepie, w którym tłoczyły się kije golfowe, wypchane łosie głowy i ślubne obrączki. Na ścianie z tyłu wisiała mandolina, elektryczny bas i – czyżby to był Gibson Les Paul z 1974 roku? Ach, szczęśliwa trzynastka.

- Gitary – powiedział na głos.

Dziewczyna wstała. Od stojącego na ladzie wentylatora zafalowała jej sukienka. Miała ładne kolana. Zdjęła dla niego gitarę. Keith przeciągnął dłonią po korpusie, trącił struny. To mógł być dzień, który wszystko zmieni.

Dziewczyna przyglądała mu się z bliska. – Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to nie gitary potrzebujesz.

Keith znieruchomiał. Dziewczyna pachniała brzoskwiniową mrożoną herbatą.

- A czego? – Podłączył gitarę do stojącego obok wzmacniacza i przeciągnął palcami po progach.

- Miłosnego napoju.

W głowie zabrzęczał mu alarmowy dzwonek. Tego mógł się spodziewać od kogoś, kto wierzy w kosmitów.

- Czy mam w sobie coś, co mówi: „zdesperowany frajer potrzebujący kobiety”? Chodzi o moje czarne dżinsy? Aurę samotności? – Odciągnął od piersi własnoręcznie zaprojektowaną, narysowaną i wydrukowaną koszulkę z logo Keith Crust and the Secretions i powąchał. – Nie, to tylko wczorajsze placki.

Zaśmiała się. – Mówię poważnie.

- Ja też – odparł, opierając gitarę na kolanie.

Uśmiechnęła się. Miała duże zęby. Była głupiutka, ale ujmująca. Spojrzał na zegarek. Siedemnaście po trzeciej. Razem jedenaście, czyli dwa. Nie był to zły czas, ale i nie dobry.

Dziewczyna zniknęła na zapleczu i po chwili wróciła z pudłem słoików i plastikowych kubków. Do butelki po soku wlała nieco dietetycznej Fanty, dodała szczyptę oregano i coś, co wyglądało jak nogi świerszcza.

Przesunęła butelkę w jego stronę. Nogi świerszcza chyba się rozpuściły.

- Czekaj – powiedziała. – O czymś zapomniałam. – Sięgnęła po butelkę i odwróciła się do niego plecami. Zakrętka odskoczyła z sykiem i coś brzęknęło o szkło. Spojrzała na niego, potrząsając butelką.

- Hej, mam nadzieję, że tam nie naplułaś?

Pokręciła przecząco głową. – Zawsze byłam ciekawa – powiedziała, raz jeszcze przesuwając butelkę w jego stronę po ladzie. – Czy naprawdę tak się nazywasz?

- Co takiego?

Wskazała na jego koszulkę. – Jesteś Keith Crust, prawda? To twoje prawdziwe nazwisko?

Odkręcił zakrętkę i zakołysał butelką, zaglądając do środka. – Wygląda jak mrożona herbata.

- Być może – odparła.

Upił łyk. Smakowało jak mrożona herbata. Był spragniony, więc wypił do końca.

- Pewnie tylko moja matka kiedykolwiek się dowie – rzekł. – Ile kosztuje Les Paul?

- Byłoby super, gdybyś naprawdę się tak nazywał. To by oznaczało, że takie było twoje przeznaczenie. Że nie miałeś innego wyboru niż nurzać się w świńskiej krwi i udawać, że dymasz basistę odśnieżarką. Tamten koncert w klubie Swamp był genialny.

Rozpoczął życie jako Keith Crust w wieku trzynastu lat, kiedy tak się podpisał na zeszycie do matematyki. Czuł, że takie jest jego przeznaczenie. Chciał zjadać robaki, brać narkotyki, ranić sobie ciało złamanym stojakiem od mikrofonu, niszczyć wszystko. Ale wciąż tu był.

- A ty jak się nazywasz? – zapytał. – Na końcu języka czuł smak jakby marynaty.

- Paula.

Była ładna. Może zaprosi ją na randkę. A może była tylko wariatką, która wierzy w UFO i pracuje w lombardzie. Liczby powiedzą mu prawdę. Mówiły mu, którą propozycję koncertu zaakceptować, kiedy wydać płytę, czy powinien zamówić kaczkę po pekińsku czy wieprzowinę po syczuańsku.

- Kiedy się urodziłaś? – zapytał.

- Obawiasz się, że jestem dla ciebie za młoda?

Na ściennym kalendarzu za jej plecami dobrze naoliwiona amazonka prężyła się na masce czerwonego Ferrari. Jezu, od kiedy to był rok 1987?

Poprosił o liczby, kiedy szef zaproponował mu przejście nas pełny etat. Lubił nawet pracować przy biurku. Przypominało mu to szkołę i rysowanie historii Keitha Crusta. Tyle że teraz rysował historię o tym, że odkurzacze czynią życie lepszym.

- Wiesz co? – powiedział. – Nieważne.

- Ale...

- Zapomnij.

- Dziewiąty...

- Nie. – Wyciągnął dłoń i zatkał jej usta. – Umówimy się?

- Jeżeli zabierzesz rękę, to się zastanowię. – Poczuł łaskotanie jej oddechu.

Opuścił dłoń.

- A gitara? – zapytała.

- Powiedziałaś, że jej nie potrzebuję.

- Kłamałam.

- Co takiego?

- Kłamałam. To nie był napój miłosny. To było serum prawdy. – Zwróciła się do wentylatora: - Teraz powiesz mi, jak się naprawdę nazywasz. – Głos miała wibrujący, niski i upiorny. Spojrzał ponownie na kalendarz. 1987. Czyli 10+15, co dawało dwadzieścia pięć, co dawało siedem, czyli nic.

- Krussmacher – powiedział. – Keith Krussmacher.


Wypchany łoś patrzył, jak Paula wywiesza tabliczkę „zamknięte” i zamyka drzwi. Keith przybliżył gitarę do wzmacniacza, sprawiając, że zabrumiła zwierzęcym piskiem. Nie ufał dziewczynie. Nie miał liczb, nie wiedział, czego się po niej spodziewać. Gdy postąpił ku niej, było to jak wyjście na scenę: głos skulony w gardle, serce walące w dłoniach, a potem wyskoczył w blask reflektorów i pozwolił, by jasny świat przeszył go na wylot.

Originally published by Flash Fiction Online.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz