wtorek, 7 stycznia 2014

Ravi Mangla, „Cudzoziemka”

Była nowa w mieście i nieodpowiednio ubrana, sukienka w kwiaty w środku zimy. Pracowała jako kelnerka w barze w suterenie, czekając na właściwy moment. On mieszkał bezpośrednio nad nią. Zapuszczona kamienica z elewacją z piaskowca. Ona dzieliła mieszkanie z czterema współlokatorkami, nieustannie zakochującymi się i odkochującymi, i najgorsze chwile przeczekiwała u niego, na grzbiecie jego dłoni rysując budynki rodzinnego miasta. Tak pokazała mu liceum, do którego chodziła, i szpital, w którym się urodziła. W moim miasteczku, powiedziała mu, koty w zimie chodzą w sweterkach. Niezawodność hydrantów sprawdza się na godzinę przed każdym pożarem. Doroczne święto obchodzi się tylko w lata przestępne. Jego to ciekawiło, pociągał go dotyk cienkopisu na skórze. Gdy nie mógł zasnąć, małym palcem wodził po nitkowatych dróżkach prowadzących z poczty na ganek jej domu. Dorastał w dużym mieście i małomiasteczkowe życie traktował z pewną podejrzliwością, jednak tego konkretnego miasteczka trudno było nie lubić: drzwi niezamykane na noc i oranżada z lodami, lekarze, do których mówi się po imieniu, uliczne parady odbywane z byle powodu. Ona poprawiała kreski, które się wytarły, dodając nowe aleje i zabytkowe budynki, aż rysunki sięgnęły jego łopatki. Powiedziała mu, że ma plan co do reszty jego ciała, a potem przestała przychodzić, bez słowa ostrzeżenia. On nasłuchiwał odgłosu jej kroków na schodach, ale bez skutku. Tydzień później zapukał do jej drzwi. Otworzyła jedna z współlokatorek, w szlafroku, a on zapytał o nią. Pojechała do domu, odparła, z tuszem do powiek rozmazanym pod oczami. Chciał wiedzieć, kiedy wyjechała, ale zanim zdążył dokończyć, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Stojąc w progu, podciągnął rękaw swetra. Linie zniknęły, zatarte przez tygodnie nieobecności. Śledził je tysiące razy, obserwował, jak czubek mazaka pełznie po jego skórze w kolejne wieczory. Gdyby tylko dalej poruszał stopami, był przekonany, że ponownie zaprowadziłyby go do niej.

Originally published here.


Lindsey M. Brummerhop, „i cały ten czas”

jest coś tak skupionego w dźwięku klawisza fortepianu.
uporządkowany, lecz melodyczny. precyzyjny.

a zarazem w jakiś sposób kojący.

- a więc co na przykład poprawia ci humor, Alicjo? – podnosi wzrok na moment, poważnie rozważając pytanie.
- średniki i słowo jednocześnie.

aliteracja.

- aliteracja, Alicjo?

absolutnie tak.

boli już o wiele mniej niż miesiąc temu.
- co takiego?
wszystko.

ból znacząco się zmniejszył. wspominam cię zaledwie kilkaset razy dziennie zamiast kilku tysięcy. mruganie oczami jest o wiele łatwiejsze niż w zeszłym tygodniu. raz na jakiś czas jestem w stanie odetchnąć zamiast przyglądać się zdjęciu waszej dwójki w poszukiwaniu. jakiegoś. wyjaśnienia.

nieprawdy.

ale tak, fortepiany.
one też pomagają.

zamieniają całą tę katastrofę w rodzaj liryki.

kolejna scena w scenariuszu, trzy czy cztery strony temu, zaznaczona, a potem przekreślona. zredagowana.
sfinalizowana.

namacalnie zapomniana przy pomocy długopisu i bardzo konkretnych rozproszeń uwagi. kubek z kawą umieszczony dokładnie nad nazwiskiem bohatera.
nagle nie jesteś już powodem, dla którego muszę znieruchomieć na moment w środku dnia i przełknąć szloch, którego nikt inny nawet nie widzi; nie.
nie, zamiast tego cały nasz związek staje się opowieścią, którą ci zwracam.

ze zmienionymi imionami.

i lepiej napisaną.

Originally published by Backhand Stories.



Joseph Rubas, "Noc"

W mediach huczało. Gadające głowy rozprawiały o czymś nadchodzącym, czymś, co miały przynieść najbliższe lata. Naukowcy przemykali chyłkiem, politycy łagodzili, księża modlili się. Mijał czas. Słońce na niebie gasło coraz bardziej. Dni kurczyły się, a noce nabrzmiewały. Ludzie panikowali. Witryny sklepowe pękały z hukiem, budynki zapadały się, samochody koziołkowały.

W stanie Nowy Jork milionerzy obsypywali złotem każdego, kto obiecał im choćby jeszcze jeden dzień. W Beverly Hills filmowe gwiazdki zamykały się w swych rezydencjach i czekały, porzuciwszy ochroniarzy i nianie. Granica z Meksykiem stanęła otworem, przerwana przez rzesze Amerykanów spragnionych słońca; w Rio świeciło od dziewiątej rano do piątej po południu. Pełne osiem godzin dziennie.

Osiemnastego sierpnia dzień wstał ciemny, lecz bez opadów. Potem zaczął padać śnieg i ciągu kilku godzin półtorametrowa warstwa białego puchu pokryła kontynent od północnych krańców Kanady po Meksyk. Płatki wirowały w mroźnym powietrzu.

W październiku padało już w Rio, mieście slumsów, gwałtów, morderstw i głodu, zupełnie jak wcześniej, tyle że teraz ofiarami były gwiazdy filmu i baseballa, pisarze i przedstawiciele amerykańskiej klasy średniej.

W Boże Narodzenie pokrywa chmur rozstąpiła się i nieliczni, którzy przetrwali, odziani w złachmanione zimowe kurtki i kradzione buty, patrzyli, jak słońce robi się coraz mniejsze, mniejsze, mniejsze i wreszcie znika zupełnie.

A potem była już tylko noc.

Originally published here.


David Jones, „Billy Śrut”

Hanney odchylił się w krześle tak, że jego plecy utworzyły z podłogą kąt czterdziestu pięciu stopni. – Wiecie, co jest najlepsze, jeżeli chodzi o Billy’ego Śruta? – zapytał, podnosząc brwi i spoglądając na Dziwnego i mnie.

- Nic nie przychodzi mi do głowy – odparł Dziwny, siadając na ławce i bębniąc ołówkiem o zęby.

- No właśnie – rzekł Hanney. – W tym cholernym szkieletorze nie ma nic dobrego.

- Masz rację – zgodziłem się. – Buc z niego i tyle.

Hanney skinął głową. – Dlatego musimy sukinsyna wykończyć.

- Pełna zgoda, przyjacielu – odparłem, oglądając paznokcie w poszukiwaniu nieistniejącego brudu.

Nagle Harry Błysk – który stał na straży przy drzwiach – zakończył tę naradę słowami: - Śrut nadchodzi!

Hanney prawie spadł z krzesła; Dziwny prawie spadł z biurka. Chwilę później siedzieliśmy przepisowo w krzesłach, z wyprostowanymi plecami, spoglądając przed siebie. Serce waliło mi jak młotem.

- A więc dobrze – rzekł profesor Franklin, wchodząc do sali i stając za pulpitem. – Na czym to skończyliśmy? – Spojrzał na słowa wypisane kredą na tablicy. – Ach tak, angielska wojna domowa. – Zdjął okulary i przetarł szkła. – Panie Hanney?

- Słucham, panie psorze – rzekł Hanney posłusznie.

- Wydajesz mi się w pewnym sensie miłośnikiem historii, nieprawdaż? Ha, ha! A zatem, panie Hanney, proszę mi powiedzieć, jak nazywano główne obozy walczące w angielskiej wojnie domowej?

Hanney posłał mi rozpaczliwe spojrzenie. Wzruszyłem ramionami. Wyglądało na to, że Billy Śrut przeżyje kolejny dzień.

Originally published here.


John Xero, "Bestia we krwi"

Z powrotem w robocie, i właśnie jestem na komisariacie policji. Agenda rządowa, dla której pracuję, ma wystarczające wpływy, by umieścić mnie, gdzie trzeba, ale nie bez wzbudzania niechęci i podejrzeń. Działamy oficjalnie, ale dyskretnie, nawet jeżeli czasem utrudnia nam to życie.

Wydział 33 bada sprawy niewyjaśnione. Och, wiem, słyszeliście o tym, znacie to z seriali, ale tak naprawdę w większości przypadków wyjaśnieniem są balony meteorologiczne, lekarze-maniacy, zwierzęta zbiegłe z zoo albo coś równie przyziemnego.

Tym razem miałem powody sądzić, że chodzi o coś innego, i utrzymanie całej sprawy z dala od mediów było trudne. Nie żeby robiło to jakąś różnicę, bo w mieście takim jak Shoulton plotki roznoszą się z szybkością błyskawicy. Bestia wróciła. Coś zabiło kilka zwierząt domowych, rozerwało na strzępy kilka sztuk bydła, a teraz na intensywnej terapii znalazł się mały chłopiec. Miasteczko żyło w strachu. Kiedy przyjechałem poprzedniego wieczora, ulice były opustoszałe. Właścicielka pensjonatu, starsza pani, kazała mi podać legitymację służbową przez szparę na listy, zanim mnie wpuściła.

Inspektor prowadzący śledztwo nie mógł być starszy ode mnie o więcej niż dziesięć lat, ale już solidnie łysiał. Usta z opadniętymi kącikami zdawały się ciągnąć w dół całą twarz, przez co wyglądał na zmęczonego i zgorzkniałego. Bił od niego zapach papierosowego dymu i miętowych cukierków.

Siedzieliśmy w ciasnym pokoiku przesłuchań, przy stole, na którym piętrzyły się stosy beżowych teczek z aktami. Posadzono mnie po stronie, po której sadza się podejrzanego, ale nie pozwoliłem, by zbiło mnie to z tropu. Znałem tę sztuczkę, miejscowi stróże prawa nie lubili, gdy wtykaliśmy nos w ich sprawy, więc dawali nam do zrozumienia, że jesteśmy nieproszonymi gośćmi, jednocześnie zapewniając wszelką pomoc, oczywiście.

- To wszystkie akta, w tym wszystkie przypadki zaginionych zwierząt domowych od zeszłego miesiąca, kiedy wygląda, że ta sprawa się zaczęła.

- Dziękuję, inspektorze. Znajdę pana, gdybym miał jakieś pytania.

Wiedziałem, że nie podoba mu się, że go odsyłam, z drugiej jednak strony nie zamierzał siedzieć ze mną i tracić czasu. Zawahał się. Z dłonią na pierwszej teczce podniosłem wzrok i napotkałem spojrzenie jego zmrużonych oczu.

- Tak?

- Joe Bright. To pański brat, Ben Bright, przebywa w Hendy House, nieprawdaż?

Hendy House, zakład dla umysłowo chorych i potencjalnie niebezpiecznych. Skrzywiłem się.

- Tak. – Na końcu języka miałem uwagę o jego zdolnościach detektywistycznych, ale powstrzymałem się.

- Ciekawe, jak to wszystko zaczyna się od nowa i pan zjawia się ponownie.

- Bardzo ciekawe. Taką mam pracę, inspektorze.

- Teczka pańskiego brata jest na samym dole.

- On wciąż jest w Hendy, jak przypuszczam, więc po co wyciągać jego teczkę?

- Wciąż tam jest. Ale to nie znaczy, że nic nie wie o tym, co się dzieje.

- Był pan się z nim widzieć, inspektorze?

- Jak dotąd nie miałem powodu. Może powinienem wyciągnąć pańską teczkę, skoro wrócił pan do miasta. Zawsze wydawało mi się dość niezwykłe, że ostatnim razem ataki ustały zaraz po tym, jak pan wyjechał, a pańskiego brata zamknięto. Wielu ludzi się temu dziwiło. Ale byłem wtedy tylko konstablem, nic nie mogłem zrobić.

A Wydział kazał im umorzyć śledztwo. Zwerbowali mnie i zamknęli Bena. Inspektor mógłby się jednak zdziwić, gdy zażądał mojej teczki. Nie dostałby jej. Wydział ma specjalne przywileje.

Originally published here.


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Hermine (Minkee) Robinson, „Szarlotka z kruszonką”

George wrócił ze spaceru i znalazł w lodówce szarlotkę z kruszonką. Chociaż nie pamiętał, żeby ją kupował, wstawił ją do piekarnika do odgrzania. Mikrofalówki przypalały kruszonkę. Postawił czajnik na kuchni i otworzył gazetę na dziale z poradami życiowymi. Zawały! Jedna z głównych przyczyn zgonów kobiet. Odłożył gazetę. To nie przywróci życia Mary. Woda w czajniku wciąż się nie zagotowała. Spojrzał na owalny zegar kuchenny z podziałką zamiast oznaczeń godzin. Ładny, ale niepraktyczny.

- Wolałem poprzedni – powiedział na głos. Nikt mu nie odpowiedział. Na wspomnienie śmierci Mary poczuł ostre ukłucie w brzuchu. Rozejrzał się po kuchni, by znaleźć jakieś pocieszenie, ale nic nie wydawało się znajome. Serce zabiło mu gwałtownie, był w nie tym domu co trzeba! Jeżeli jego córka, Anna, się dowie, znowu zacznie tę głupią gadkę o domu starców. George złożył gazetę i zaczął szukać rękawic kuchennych.

- Tato! – Jak Anna go znalazła?

- Przepraszam – rzekł George. – Powiedz ludziom, którzy tu mieszkają, że to była pomyłka.

- Już dobrze, tato, mieszkasz teraz ze mną. – Anna przekręciła kurek w kuchence na zero i podłączyła czajnik do gniazdka. Wyjęła szarlotkę z zimnego piekarnika i podgrzała ją w mikrofalówce.

George ze zmarszczonym czołem spojrzał na rozmoczoną papkę na talerzu. – Zepsułaś szarlotkę.

- To rabarbar, tato. Rabarbar.

Originally published here.


Martin Mother’s Milk, “The Most Beautiful Smell in the World”

The most beautiful smell in the world.

The smell that makes the world go round, causing women to mate since the beginning of mankind.

The smell of the undergrowth, the underbush, the underbelly. The pubic smell.

The smell of love and death, sex and termination, of Eros and Thanatos coupled, of coupling.

The smell of the sweaty stag, the master of the forest, the horned, the horny.

The smell of blowjob, of fellatio, of French love.

The smell of bodily fluids, of secret secretions, the pheromone smell.

The smell of the Lord of Flies, of the Devil, of Pan, of Satyr.

The smell of putrefaction, nigredo, of transformation, the alchemical smell.

The smell of Rosencranz and the smell of Totentanz.

The smell of the shameless pricke, the immodest working tool, the virile effigie, the φαλλός.

The smell of methanethiol, of hydrogen sulfide, of linalool, of trans-ocimene, of phenylacetaldehyde, of dimethyl sulfide, of dimethyl trisulfide.

The sharp, sickly-sweet smell of the slime-covered gleba, the love potion smell.

The smell that is rubbed into bulls’ necks to make them fight harder, the smell that is fed to young bulls as a potent aphrodisiac.

The smell that I rub into my own neck to attract my female, my woman, my wife.

The most powerful smell in the world.

The smell of the Phallus impudicus.


John Xero, "Wojna"

To jest ostatnia wojna ludzi. Wojownicy nie do zliczenia, rany do nie zagojenia, trupy nie do pogrzebania.

Światem wstrząsa niezgoda. Gniew, wściekłość, ból, stres, desperacja i rozpacz.

W samym środku ściera się dwóch królów, dzierżą potężne miecze skradzione z porzuconego nieba. Stal zgrzyta o stal. Sypią się iskry. Z każdym uderzeniem bucha fala gorąca i ognia, paląc bez różnicy sprzymierzeńców i wrogów.

Królowie walczą, pogrążeni w bitewnym szale, podczas gdy ich armie płoną.

Nadchodzi zima ludzi. Z popiołów powstaną zapomniani bogowie.

Originally published here.


John Xero, „Stos”

Wrony wypowiadają proroctwo, a ich słowa obracają się w krew. Liście pod nimi mają rdzawe plamy i są ciężkie od leksykalnej miazgi, spadają, topiąc las w czerwonobrązowym morzu.

Ludzie w łachmanach obgryzają kości cywilizacji, manifestacja zgnilizny, zjadają własnego żywiciela. Zjadają siebie.

Wrony były zwiastunami, heroldami, teraz strażnikami końca.

Umierające słońce pulsuje na niebie, wielkie, pękate i gorące – jednooki demon skupiony na trupie świata.

Ziemia zajmuje się i płonie po raz kolejny i ostatni. Kraczące wrony wznoszą się na skrzydłach ognia, hałaśliwy stos.

Originally published here.


"The Winter that Wasn't" Contest Entry: Lech Woźniak, "The Woodpecker"

In the spring on Epiphany we plod through the woods as if through a desert. Dropsy sniffs more and I see less – it’s spring, without the buds yet, but present in the weather. The wild boars are gone to the morass, the roe deer have left their tracks in the mud, and the pheasants, well, like the pheasants: you don’t know until you scare one off. So it’s up for Dropsy to be recognizing our lesser brethren, for me it’s only presence via sight.

We approach a pond. Once flowing over the dam, now dwindled, rachitic,  virtually dubious, like a leaky vessel, no longer to be swum across but to be crossed on foot – in wellingtons, but that doesn’t make sense.

No rustle, some banging, then silence, and again. I’m looking out for blowdowns – it’s always cheaper and the hiking makes sense. Some banging, then silence, and again.

The naroids, haberdings and stainsies all have their time and place, but why it’s a record low of minus ninety four Celsius in Antarctica and below minus forty and blizzards in the US?

A hare leaps out but Dropsy, summoned, leaves it, its tail nervously upright, while above there’s some banging, then silence, and again.

There’s snow in the shadows of the obvious January leftovers, but it’s poor, pitiful, and you’d need to guess it’s “winter”.

Omnia, omnius, moribus est… Time, memory, toys, tools, pencils – what do you need to find meaning, to understand things as they are?

We go back through the mud of clayey memory, more precise than a track in the snow. It’s boar hoof prints mostly, with some deer spoor, sometimes a hare’s leg.

We trudge on, the clay sticking to the boots, catching, not like the smooth and gliding snow.

Getting bogged down, crushing the downright miasmata of the users of this trail, we snatch our soles free, and there’s some banging, then silence, and again.

We’d feel unsatisfied when suddenly there’s bang, pop, blast, burst, clap, thud, slam, boom!

The flutter of wings – a rustle – and it’s no longer: some banging, then silence, and again.

And from above falls a woodpecked piece of a birch trunk...

Translated from the Polish.



niedziela, 5 stycznia 2014

Joseph Scapellato, „Sen o końcu”

I.

Dziewczyna w śpiącej kobiecie śni jej sen o końcu. Przybywa do niej kowbojka bezdzietna: jedzie na turkusowym koniu, przytrzymując się plecionej grzywy. Srebrne kolty w olstrach.

Dziewczyna w kobiecie we śnie, który śni, jest w jasnych butach, skulona za skałą wielkości szopy.

Dziewczyna, kowbojka, koń, usiana kaktusami równina. Kopyta wzbijające tumany kurzu.

Śpiąca kobieta była na tej pustyni: Nowy Meksyk, mruczy przez sen. Dziewczyna nie  była i nigdy nie będzie. Kowbojka posiada pustynię. Pustynia też ją posiada.

Śpiąca kobieta przewraca się na drugi bok, to reakcja na dodatkową przestrzeń. Gdzie on był, ona nie wie. Nawet jej się to nie śni.

II.

Dziewczyna wyskakuje zza skały, krzycząc: - Ja! – i kowbojka spina konia: jedno załzawione oko czerwone jak płomień, drugie równie niebieskie, płomienie liżą, skaczą, śpiąca kobieta zna ten błękit – jej kuchenka na dole, sycząca gazem, kuchenka, na której kiedyś co wieczór gotowała, dzisiaj rzadziej. Mikrofalówka: zielone zera.

Dziewczyna w śpiącej kobiecie nie zna tej kuchenki. Ale wie, że konia boli, kiedy musi nieść kogoś na grzbiecie, i czuje ukłucie tęsknoty za matką, którą dzieli ze śpiącą kobietą: ojca nie ma, jest na wojnie. Jedz; zapełnij brzuch, by zapomnieć o sercu.

Kopyta wzbijają tumany kurzu, gdy koń pędzi przez kreozot, miażdżąc pokryte woskiem liście, zatrzymując się centymetry od twarzy dziewczyny, która radośnie zaciska pięści, podskakując jakby na sprężynowym materacu; matka zniknęła nagle z pamięci. Kolty lśnią w słońcu. Obie lufy zaczopowane.

Kurz przechodzi przez nie niczym rozkaz, zignorowany. Dziewczyna myśli: Gdybym tylko, gdybym tylko mogła być z nią. Błysk; kowbojka rozdziela swój fotogeniczny uśmiech, by powiedzieć: - Czujesz zapach dymu?

Śpiąca kobieta potrząsa głową, podbródkiem dotykając ramienia, splątane prześcieradła, czuje tylko zapach potu i świeżo malowanych ścian. Mówi w przestrzeń: - Odnowione mieszkanie, stary budynek.

To właśnie mówiła swojej siostrze. A ta mówiła jej: "Powiedz coś innego, dobrze? Coś, żebym wiedziała, że z tobą wszystko w porządku".

- W przyszłe lato – mówi.

Daje mu rok.

W przyszłe lato.

Nienawidzisz lata. Nienawidzisz upału.

Ja nigdy nie nienawidzę upału.

Dziewczyna węszy tak intensywnie, że marszczy jej się skóra na twarzy. Chce poczuć zapach dymu.

Koński pysk lśni od potu. Oczy błyszczą i skwierczą.

Nachylając się, kowbojka pyta: - Dymu?

- Kreozotu – poprawia ją śpiąca kobieta, spoglądając na pogniecione krzewy. Puch kielichowy unosi się w powietrzu.

III.

Jej siostra mówi: - Zawsze byłaś małą dziewczynką.

Chciałabym.

To właśnie mam na myśli.

IV.

Ale dziewczyna nie czuje zapachu, może tylko marszczyć nos, tak bardzo chcąc z nią być, na poły świadoma, jaki miała zapach, kiedy istniała. Jej węszenie przepływa przez śpiącą kobietę, jeżeli śpiąca nie śpi i odbiera silne, podstępne bodźce; jeżeli tak, to dziewczyna jest jedyną, która czuje zapach, całkowicie obecna i ponownie przeżywająca kto wie ile chwil w jeden powrót, radość jazdy i podskoków – orzeszki, cygaretki, wilgotne męskie buty – i jeżeli pełna nadziei budząca się śpiąca kobieta spróbuje spotkać węszącą przez nią dziewczynę, odwracając się, wyciągając rękę – wszystko wyparuje.

Takie jest znaczenie, śpiąca kobieta wie to. Teraz może tylko przypomnieć sobie jak, nigdy nie może nadziei na że – ale jest spragniona nowych zakończeń, nawet na tej dawno zapamiętanej równinie.

Dziewczyna opuszcza radosne pięści. Jej twarz tężeje, przygotowuje się na ten rodzaj płaczu, który toczy się przez pustynię niczym deszcz: rzadki, intensywny i bez sensu. Kowbojka przekrzywia kapelusz, pogłębiając cień. Wyciąga kolty, kręci nimi młynka, para srebrnych kół – do widzenia, Ojcze, do widzenia, Greg – i zatrzymuje je lufami wycelowanymi w niebo. Wszystkie może-chmury zmielone, sproszkowane przez przestrzeń, błękitne płachty.

Czy nie możesz kreozot, prosi śpiąca kobieta, z ustami przyciśniętymi do prześcieradła, przypominając sobie przez sen zapach kreozotu, deszczu, Grega, ich lat na pustyni, ich domu z gliny, całodziennych wycieczek i kaktusowych ogrodów i długich kilometrów przez pustynię pomiędzy nimi i wszystkimi, których znali.

Zapach kreozotu, co podnosi się po deszczu.

Z korzeni sączy się trucizna, mówił Greg zawsze, gdy padało, za każdym razem pachniało to zdumiewająco, zapach, którego nie ma nigdzie indziej. Pustynia kwitnąca, potem spalona na powrót w twardość.

To jest to. Dziewczyna wyciera uparty nos. Drżąc, szura butami, i mówi: - Chcę być tylko z tobą.

Mówi, czuję to.

Kowbojka pociąga za spusty. Czopy eksplodują – oczy konia jaśnieją, tryskając gazem – rój gwarków skrzeczy, gołębie kwilą – dwa wielkie słupy dymu, kłębiące się, rozkładające czarno. Wieje brudny wiatr, gnąc kaktusy i marszcząc turkusową derkę konia. Słupy dymu łączą się w jeden. Kowbojka, z koltami skierowanymi ku ziemi, sięga dłońmi w rękawiczkach po dziewczynę, a ta jest zbyt przerażona, by się cieszyć, zbyt się cieszy, by płakać – chwyta frędzle spodni kowbojki; obie są w siodle, gdy dymne zasłony zamykają się – otwierają – unoszą.

V.

Śpiąca kobieta teraz sama. Nikogo więcej na równinie, lecz w niej.

Nie wiedząc: gdy się obudzi, ich nie będzie, a ona poczuje zapach farby. Gdy wróci do pracy, mikrofalówka, głos jej siostry, prześcieradła i dodatkowa przestrzeń? A jednak nie będzie ich, wydymione na dobre.

Ta równina, mówi. Gdzie była samochodem. Co zostawiła. Co może mieć na myśli, mówiąc: „W przyszłe lato”.

Originally published by Fictionaut.


Joseph Scapellato, „Historia życia”

Mężczyzna żyje z kobietą, którą kocha wystarczająco mocno, by z nią być, ale nie na tyle, by się z nią ożenić albo mieć z nią dzieci. Wie, że mógłby kochać inne wystarczająco mocno, by się z nimi ożenić i mieć z nimi dzieci, ale nie jest typem człowieka, który by ich szukał, będąc z nią.

Czasami słowo „kocha” nie oddaje tego, co czuje. Jest zbyt drobne. A może zbyt monumentalne.

Czasami pasuje samo „wystarczająco”. Mówi do siebie: „Nie wystarczam jej wystarczająco”.

„Nigdy nie wystarczę jej wystarczająco”.

Ona kocha jego wystarczająco mocno, by z nim być, wyjść za niego i mieć z nim dzieci, ale za mocno, by zmuszać go do bycia kimś, kim on nie jest. Wie, że mogłaby znaleźć innych, którzy kochaliby ją wystarczająco mocno, by się z nią ożenić i mieć z nią dzieci. Ale co z tego.

Czasami słowo „kochać” jest zbyt bezpośrednie. „Synchronizować” brzmi lepiej. „On jeszcze się ze mną nie zsynchronizował”.

„On nigdy się ze mną nie zsynchronizuje”.

On jest chudy, ma sterczącą bródkę i kiedy idzie, patrzy prosto przed siebie. Ona jest pełnych kształtów, chodzi kołyszącym krokiem, a kiedy jest sama, śpiewa arie operowe. Nie są parą tradycyjną w tym samym znaczeniu, co ich rodzice, ale są na tyle środkowozachodni, by chcieć wziąć ślub i mieć dzieci, nic nie mogą na to poradzić, mają to we krwi.

On zostaje, zostaje i zostaje. Ona wie.

Uwielbiają razem mieszkać. Mają psa, grają ze sobą w karty, gotują i pieką, i wymierzają sobie żartobliwe klapsy w pupę. Mają wspólnych przyjaciół, z których niektórzy biorą ślub, a inni się rozstają. Oboje mają dobrą pracę, w której dobrze im idzie.

Dalej uwielbiają ze sobą mieszkać, za wyjątkiem chwil, kiedy myślą albo rozmawiają o małżeństwie albo o dzieciach. Gdy o tym rozmawiają, jest to tylko powtarzanie znanych im już poglądów. Mają już trzeci krzyżyk na karku, maleńka sala bankietowa bez stołów, krzeseł, ani wykładziny na podłodze.

Lata nawarstwiają się przed nimi, tworzą wieżę, wieżę, obok której przejdą.

Ona myśli: „Może już nigdy się z nim nie zsynchronizuję”, a kiedy śpiewa, ma ochotę ugryźć się w nadgarstek, albo uściskać psa, albo postanowić powiedzieć sobie któregoś dnia, że nie będzie jej odpowiadało, jeżeli on zostanie na zawsze.

On myśli: „Może nie odpowiadam jej wystarczająco”, a kiedy dotyka swej bródki, raz po raz zdaje sobie sprawę, że to niemożliwe, by coś takiego wyrastało mu z twarzy.

Originally published by Fictionaut.


Joseph Scapellato, „Czternastu kowbojów przy ognisku”

Czternastu kowbojów przy ognisku, leżących, przykucniętych, śmierdzących. Za nimi stado układające się do spoczynku. Ogień pochłaniający chrust i drewno, jakie udało im się zgromadzić.

Gdy się zebrali, psy znalazły w wyschniętym parowie trupa. Widać było, że nie żyje od niedawna, jeszcze miał na sobie buty i pas. Ktoś roztrzaskał mu czaszkę. Poplamiony krwią kamień leżał w pobliskich krzakach niczym nakrapiane jajo w gnieździe.

A teraz było bezksiężycowo, bezwietrznie, milcząco. Gwiezdny blask wydobywał z ciemności zarysy śpiącego bydła i gór o spłaszczonych wierzchołkach.

Adamson pomyślał: „A może użyć noża?”.

Martinez myślał o tamtym białym, który zaatakował go żeliwnym rondlem.

Hunson, Jones i Pochmurny Koń, starsi od pozostałych, wspominali wojenne czasy.

Miller myślał o czerwonoskórych, których zastrzelił, jednego po drugim, ze swojego stanowiska wysoko na rozgrzanej skale.

McWhorter o czerwonoskórym, do którego strzelił sześć razy, gdy ten odwrócił się, by umyć twarz w hotelowej umywalce.

Gomez o czarnym, którego pobił krzesłem.

Bauer i Metzer o czarnym, którego wrzucili do zatrutej studni.

Bohland o mulacie, którego związał w kij, przytroczył do siodła i przeciągnął galopem przez kaktusy i cierniste krzewy.

Gaines o mulacie, którego przywiązał do drzewa, zmasakrował i porzucił, o czerwonoskórym, którego przywiązał do krzesła w jaskini i spalił żywcem, i o białym, którego związał, zgwałcił i udusił w burdelu.

Pete zwany Gwiżdżącym o żółtym, którego udusił na pryczy w celi.

Redondo o dziesiątkach białych, mulatów i czarnych stratowanych przez rozszalałe stado, które on i inni na nich skierowali, o próbujących wstać i wrzeszczących mężczyznach, których ani wtedy, ani teraz nie dało się zliczyć. Spróbował ponownie. A potem kobiety, a potem dzieci.

Redondo trącił syczące polano.

Pete zwany Gwiżdżącym podłubał w lewej dziurce i smarknął prawą.

Gaines beknął w trakcie beknięcia.

Bohland wstał, by rozprostować kości.

Bauer podał Metzerowi kapciuch z tytoniem.

Gomez dłubał w zębach źdźbłem trawy.

McWhorter splunął sobie w dłoń i wytarł ją o spodnie.

Miller przeczesał włosy, wąsy i bokobrody, a potem bokobrody, wąsy i włosy.

Pochmurny Koń, Jones i Hunson, leżący na plecach obok siebie, udawali, że śpią.

Martinez zachichotał cicho.

A Adamson wyciągnął nóż, tylko po to, by zobaczyć, jak blask ognia tańczy na ostrzu.

Originally published by Necessary Fiction.


sobota, 4 stycznia 2014

Joanna Walsh, „A potem...”

Dla Emily Dickinson

NIECH BĘDZIE JESIEŃ

Niech będzie inne miasto. Niech domy będą niskie, przeciętne, trochę starych i trochę nowych. Niech gabinet lekarski mieści się w bocznej uliczce, w nowym bliźniaku z jasnej cegły z okrągłym oknem i podwójnymi drzwiami i pomalowanymi na jaskrawy kolor metalowymi poręczami, by wchodzący pacjenci mieli się czego chwycić.

Niech filie sieciowych sklepów na głównej ulicy będą za małe, by pomieścić cały asortyment towarów. Niech ich obroty zaniżają sklepy organizacji charytatywnych sprzedające używane produkty dobrej jakości. Niech będą inne sklepy oferujące rzeczy nieużyteczne: rzemiosło; drogie ubranka dziecięce; spłowiałe kartki świąteczne; ręcznie robione artykuły gospodarstwa domowego. Niech te sklepy będą puste, a ich kierowniczkami niech będą stare kobiety stojące w drzwiach i wypatrujące idealnego klienta. Niech moda będzie czymś, o czym słyszy się skądinąd.

Niech będą zaułki dla rowerów obrośniętych ciernistymi krzewami, z puszkami po cydrze w rowach. Niech te zaułki będą skrótami, lecz niech nikt nie kwestionuje sensu posiadania samochodów. Niech te skróty biegną na tyłach ogródków działkowych i supermarketów i zbudowanych z pustaka szkół przy obwodnicy. Niech biegną pod obwodnicą. Niech używają ich wyprowadzacze psów, a także wędkarze i narkomani. Niech te skróty będą puste, kiedy dzieci są w szkole, za wyjątkiem jednego czy drugiego wyprowadzacza psów, wędkarza czy narkomana. Niech każdy nosi odpowiedni mundur. Niech żaden wędkarz lub wyprowadzacz psów nie będzie wzięty za narkomana; niech żaden narkoman nie będzie wzięty za wyprowadzacza psów lub wędkarza. Niech wędkarze raz na jakiś czas wyprowadzają psy.

Niech będą dzieci i ludzie starzy, lecz mało tych, których zajęciem nie jest ani nadzieja, ani pamięć. Niech w pewnym momencie przyjedzie trochę imigrantów: tylu, żeby zapełnić sklepy całodobowe i restauracje z etnicznym jedzeniem, ale niech zostanie to zapomniane. Niech wszystkie dzieci będą w szkole, z oddechem wstrzymanym, wypuszczone o trzeciej po południu do parku. Niech rytm miasta nie będzie podawany w wątpliwość. Niech będę singlem: bez dzieci, bez krewnych. Niech nie pasuję.

Niech będzie akademia sztuk pięknych, gdzie studenci marzą o miastach, do których nie wyjeżdżają.

Niech sztuka dla starych ludzi będzie czymś kolorowym, a dla młodych czymś czarno-białym. Niech sztuka zawsze będzie czymś. Niech rzeczy kolorowe pojawiają się czasami w witrynach sklepów sprzedających ręcznie robione artykuły gospodarstwa domowego. Niech studenci akademii sztuk pięknych zapełniają czasem puste sklepy rzeczami czarno-białymi. Niech starzy ludzie podchodzą do witryn pustych sklepów i mrużą oczy i marszczą czoła.

Niech będzie kawiarnia przy sklepie z dopalaczami, gdzie lubią przesiadywać studenci akademii, i niech kupię sobie tam cygańską chustkę z frędzlami. Niech ten zakup oznacza, że mam artystyczne inklinacje.


Niech kawiarnia podaje niesmaczną kawę. Niech ma tylko wczorajsze wiadomości i lokalne gazety (niech mają miejsce drobne przestępstwa i niech wydarzające się raz na jakiś czas przestępstwa większego kalibru będą powodowane motywami natury osobistej: brakiem szczęścia małżeńskiego, nieszczęśliwym dzieciństwem). Niech siedzę w kawiarni i popijając niesmaczną kawę usłyszę pogłoskę, iż ktoś sławny miał przyjechać do miasta, lecz wizyta została odwołana. Niech ekspedientka za ladą potrząśnie głową, jej uręcznikowiona dłoń poruszająca się spiralnie wewnątrz uparcie poplamionej szklanki.

This story was first published in Fractals by Joanna Walsh (3:AM Press, 2013).