niedziela, 7 stycznia 2018

Mars Wawrzyn, "Smutne miasteczko"




Smutne miasteczko

Było sobie miasteczko, które było całe smutne. Już kiedy spoglądało się na nie z dala – czy  człowiek podróżował dyliżansem, pociągiem pancernym czy choćby zwykłym fiakrem – otaczający je welon smutku był doskonale widoczny: szarawo-niebieskawo-siny klosz wiszący nad miasteczkiem niby statek obcych albo odwrócony durszlak trzymany dłonią jakiejś niebiańskiej kucharki. Im bliżej miasteczka, tym poczucie smutku stawało się silniejsze. Poprzedzały je niewątpliwie smutne przedmieścia, pełne smutnych domków o dachach krytych co najmniej trzema różnymi rodzajami pokrycia, smutnych reklam bez pokrycia i smutnych strzelnic udających kręgielnie na przemian z aptekami udawanymi przez smutne spożywczaki. Smutna była brama miejska, bliżej przypominająca zwiędłe pół pączka z czyjegoś chudego czwartku niźli poważną urbanistyczną konstrukcję. Strzegli jej smutni strażnicy w niedopasowanych kombinezonach, trochę śmieciarskich, trochę listonoskich, strzegący jednocześnie zapyziałej dacii z odłażącym kalkomaniowym napisem „strzygą i bronią”, w butach jednocześnie za dużych i za małych, rozklapcianych i skurczonych, zawsze niepewni, bo bez broni/bronni/Broni. Za nimi czaili się w półmroku smutni policmajstrzy, ludzie, którzy widzieli wszystko i wiedzieli wszystko, którzy znali na wylot wszelkie sprawy i sprawki zamieszkujących miasteczko smutnych ludzi. Smutek tych ostatnich był tak dojmujący, że dałoby się go rąbać wikińskim toporem. Chociaż na pozór sprawiali pozytywne wrażenie, rojąc się po pełnych świeżo wyremontowanych dziur ulicach i zaglądając do licznych składów, przybytków i lokali pomieszczonych w budynkach sięgających niejednokroć wyżej niż kruk leci, gdy za myszą goni, w otoczeniu reklam jawnych, tajnych i wielopłciowych ogłaszających powszechną szczęśliwość i dobrobyt, dla każdego kto patrzył na ten spektakl z jakąkolwiek dozą trzeźwego sceptycyzmu – nie mówiąc już o właściwym ontologicznie krytycznym namyśle – nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że są smutni. Byli smutni smutkiem głębszym nieporównanie niż te płytkie oznaki sztucznego zadowolenia, smutkiem zasadniczym, fundamentalnym i pierwotnym. Pośrodku smutnego miasteczka tkwił, skulony niby ropucha w kwietniowy deszcz na środku ruchliwej arterii, smutny ryneczek. Kamieniczki były, jak to zwykle w smutnych miasteczkach, poszarzałe, przygarbione, obdrapane, z łuszczącym się tynkiem, często gęsto naznaczone śladami przeprowadzanych na nich operacji plastycznych czy wręcz medycznych eksperymentów, zmęczone i zwyczajnie smutne. Pośrodku ryneczku wznosił się smętnie smutny pomnik poświęcony smutnym sprawom z przeszłości, nieprzyjemnym i przygnębiającym, w kształcie niedużego męża wznoszącego z pewną bojaźnią dłoń ku górze, jakby nie mógł się zdecydować, którą konkretnie metanarrację pragnie przekazać, z dodatkiem elementów zbyt smutnych, byśmy mogli tu o nich pisać.

Smutne były w miasteczku przystanki trolejbusowe z falistej blachy i pordzewiałych ceowników, smutne były rozłażące się w szwach drewniane ławeczki, smutne były wszechobecne śmietniki, czy to zamykane na szyfr w pseudobiałych budyneczkach w typie dworków lub willi czy ograniczone do stadka przepełnionych kubłów, smutne były poprzechylane znaki drogowe głoszące reguły, które i tak wszyscy łamali, i smutne chodniki, składające się – zupełnie jak dachy – zawsze z co najmniej trzech różnych rodzajów pokrycia na danym odcinku.

Wśród i wokół tego wszystkiego, od kanałów po dachy, od piwnic po strychy, od chat po dwory, od jatek po zakrystie, roiły się duchy. Duchy, jak to duchy, były smutne. Ich smutek – nieodwołalny, naturalny, oczywisty, absolutny, ostateczny – udzielał się mieszkańcom miasteczka i samemu miasteczku, przesączając się powoli z jednej rzeczywistości w drugą na zasadzie metempsychicznej osmozy, przez błony luster, kałuż, szyb okiennych i sklepowych witryn, niczym koniina drążąca swój śmiertelny wzór w żyłach Sokratesa, kładąc na wszystko trupio szary osad smutku.

Tak wyglądała sytuacja w smutnym miasteczku – przyznacie, że niewesoła.

Aż któregoś dnia to wszystko się zmieniło.

Do smutnego miasteczka przybyło wesołe miasteczko.