niedziela, 30 kwietnia 2017

Steve Cook, "Magia"


Pojawiła się w moim życiu któregoś wieczora, niesiona północnym wiatrem, a może był to syk powietrza uchodzącego z pękniętej opony. Zakleiłem dziurę – zestaw naprawczy w schowku wreszcie się na coś przydał – a potem zaprosiłem ją na kawę. Dwa dni później wciąż szukaliśmy pretekstów, by krążyć wokół siebie, aż wreszcie zderzyliśmy się: rozgrzane ciała skłębione w ciemnościach. Zapach kadzidła.

Było w niej coś... dziwnego. Jakaś ostrość rysów, blask oczu, które zdawały się świecić własnym światłem, no i uszy oczywiście. Spiczaste. Zarzekała się, że to dziedziczna cecha, i rzeczywiście jej matka, uchwycona na surowych portretach, miała takie same. Zbyt jednak byłem wtedy rozemocjonowany, by zwracać na to uwagę, zbyt uszczęśliwiony tym, jak ulice zdawały się nabierać życia, gdy szliśmy nimi, trzymając się za ręce.

Była asystentką iluzjonisty i często występowała albo ćwiczyła. W ciągu pierwszego tygodnia pokazała mi kilkanaście sztuczek: „trzy kubki”, „igłę przez kciuk” i coś, co nazwała „brymsem”. Śmiałem się jak dzieciak, ale kiedy pokazała mi, co dzieje się za kurtyną, doznałem lekkiego rozczarowania.

- Nie lubisz magii? – zapytała.

Zdobyłem się na półuśmiech. – Jasne, że lubię.

- Ale?

- Magia… jest najlepsza, kiedy nie rozumiem, co w istocie się wydarzyło, kiedy się zastanawiam: a może to było naprawdę?. – Pochyliłem się naprzód, czując, jak otula mnie otaczająca ją aura niesamowitości. – Ale to miło z twojej strony. Dziękuję, że podzieliłaś się ze mną tym aspektem swojego życia.

Kochaliśmy się tej nocy i było to coś więcej niż seks; intymne porozumienie po tysiąckroć ważniejsze od wszystkiego, co było przedtem. Nie minęły trzy tygodnie, a praktycznie się do niej przeprowadziłem.

Im więcej czasu u niej spędzałem, tym więcej dziwnych rzeczy zauważałem. Pachniała niesamowicie, tak jak powinna pachnieć kobieta: jej włosy kocią sierścią i komfortem, a ciało rozgrzanym piaskiem letniej plaży. Była niezwykle czysta, a jednak nigdy nie widziałem, żeby się myła. No i te zdjęcia rodzinne.

- Wszyscy są bardzo… eleganccy – stwierdziłem, spoglądając na rząd poważnych twarzy. Szczupli mężczyźni w powłóczystych szatach, obwieszone biżuterią kobiety  w balowych sukniach. Rozejrzałem się po jej ciasnym, zabałaganionym mieszkanku, a potem raz jeszcze skupiłem wzrok na zdjęciu, które wyglądało na zrobione we wnętrzu dworu czy pałacu. – I mówisz, że to z wesela?

- Ach, nie, przepraszam. To z domu mojego taty – powiedziała, a potem wyrwała mi je z dłoni. – Chcesz zobaczyć sztuczkę?

Pokazała mi trik, który, jak się później dowiedziałem, nazywa się „niewyczerpaną butelką”. Z pustej flaszki po hipsterskim napoju kawowym, który kupiliśmy tego dnia, na zawołanie lała się woda. Piwo. Oranżada. Cienka struga czegoś, co, jak zapewniała, nie było moczem, choć węch podpowiadał mi inaczej. Potem whisky, i wznieśliśmy toast za magię.

Nie wyjaśniła mi, na czym sztuczka polega, i tym bardziej ją za to kochałem.

W końcu jednak nadeszła chwila, kiedy się pokłóciliśmy; była to gorąca sprzeczka, która przybierała na sile równie szybko, jak czerwieniały czubki jej uszu. Drobne irytacje przerodziły się w meteory, które wbijały się w powierzchnię ziemi, głęboko raniąc nasze uczucia. Po bombardowaniu wyszedłem, wściekły. Nie dowiem się nigdy, co myślała, ale sam już zaczynałem zastanawiać się, czy nie powinienem jej przeprosić.

Wróciłem pół dnia później, niosąc w ręce prezent na znak pokoju. Drobny amulet, z żeliwa czy innego pozbawionego połysku stopu, kupiony w jednym ze stoisk na rynku, które tak lubiła.

Spojrzała na mnie, potem na prezent. – Ty naprawdę nic nie rozumiesz, prawda? – Spochmurniała. – Powiedziałeś mi kiedyś, że najbardziej lubisz magię, kiedy cię intryguje, zostawia w niepewności. Nadal tak jest?

Uszczypliwość w jej głosie budziła nieufność, ale skinąłem głową.

- A więc dobrze. Abrakadabra – powiedziała i zniknęła. Tak po prostu. Nie rozległ się grzmot, orkiestra nie zagrała tusz. Kilka liści opadło na ziemię, błyskawicznie brązowiejąc.

Zamrugałem oczami, a potem zaśmiałem się, gdy napięcie zaczęło powoli puszczać. – Dobre – powiedziałem. – Jak u diaska to zrobiłaś?

Mój głos odbił się echem od ścian, jakby puste mieszkanie szydziło ze mnie.

Siedziałem tam jeszcze godzinę, coraz bardziej wkurzony jej dziecinadą, jej próbą wymigania się od poważnej rozmowy. W końcu wyszedłem, trzaskając drzwiami.

Przez cały następny dzień nie odezwała się do mnie, a po dwóch zaniepokoiłem się nie na  żarty. Poszedłem do niej i zapukałem. Otworzył zwalisty drab w gaciach i podkoszulce na ramiączkach.

- Czego? – warknął.

- Szukam… szukam dziewczyny, która tu… - Zajrzałem do środka. Pokój wyglądał zupełnie inaczej, był brązowy, jakby całe życie i barwy z niego wyciekły. Zniknęła półka z okazami ciekawych kamieni, ułożonymi nie według wielkości, lecz według wzoru, który, jak mówiła, odzwierciedlał jej duszę. Zniknęło łóżko, a miejsce wzorzystego baldachimu zajęła świecąca brudno naga żarówka. Zniknęły też fotografie, a zamiast nich na stole leżało pisemko porno i stało pięć kubków, kiedyś pewnie z kawą, dziś już tylko z pleśnią.

Facet spostrzegł, że zapuszczam mu żurawia przez ramię, skrzywił się i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.

Nie chodziło tylko o mieszkanie. Jej różowy samochodzik nie stał już na parkingu; w  kawiarni, do której zwykliśmy chadzać, kelnerki wzruszyły bezradnie ramionami; a co najgorsze, iluzjonista, u którego rzekomo pracowała, spojrzał na mnie tępym wzrokiem i potrząsnął przecząco głową.

Szedłem ulicami, które wydawały się teraz mroczniejsze, martwe albo umierające, porażony wiedzą o tym, jak bardzo się myliłem. Zrozumienie zasady, na jakiej oparta była dana sztuczka, nie unieważniało jej, ani nie czyniło mniej wartościową; sprawiało, że jeszcze bardziej doceniało się magika i jego umiejętności. Zdawałem sobie sprawę, że coś magicznego przeszło mi przez ręce, że otrzymałem szansę, by zajrzeć za kurtynę.

Ale było już za późno. Zniknęła z mojego życia, jakby za sprawą magii.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz