wtorek, 7 stycznia 2014

John Xero, "Bestia we krwi"

Z powrotem w robocie, i właśnie jestem na komisariacie policji. Agenda rządowa, dla której pracuję, ma wystarczające wpływy, by umieścić mnie, gdzie trzeba, ale nie bez wzbudzania niechęci i podejrzeń. Działamy oficjalnie, ale dyskretnie, nawet jeżeli czasem utrudnia nam to życie.

Wydział 33 bada sprawy niewyjaśnione. Och, wiem, słyszeliście o tym, znacie to z seriali, ale tak naprawdę w większości przypadków wyjaśnieniem są balony meteorologiczne, lekarze-maniacy, zwierzęta zbiegłe z zoo albo coś równie przyziemnego.

Tym razem miałem powody sądzić, że chodzi o coś innego, i utrzymanie całej sprawy z dala od mediów było trudne. Nie żeby robiło to jakąś różnicę, bo w mieście takim jak Shoulton plotki roznoszą się z szybkością błyskawicy. Bestia wróciła. Coś zabiło kilka zwierząt domowych, rozerwało na strzępy kilka sztuk bydła, a teraz na intensywnej terapii znalazł się mały chłopiec. Miasteczko żyło w strachu. Kiedy przyjechałem poprzedniego wieczora, ulice były opustoszałe. Właścicielka pensjonatu, starsza pani, kazała mi podać legitymację służbową przez szparę na listy, zanim mnie wpuściła.

Inspektor prowadzący śledztwo nie mógł być starszy ode mnie o więcej niż dziesięć lat, ale już solidnie łysiał. Usta z opadniętymi kącikami zdawały się ciągnąć w dół całą twarz, przez co wyglądał na zmęczonego i zgorzkniałego. Bił od niego zapach papierosowego dymu i miętowych cukierków.

Siedzieliśmy w ciasnym pokoiku przesłuchań, przy stole, na którym piętrzyły się stosy beżowych teczek z aktami. Posadzono mnie po stronie, po której sadza się podejrzanego, ale nie pozwoliłem, by zbiło mnie to z tropu. Znałem tę sztuczkę, miejscowi stróże prawa nie lubili, gdy wtykaliśmy nos w ich sprawy, więc dawali nam do zrozumienia, że jesteśmy nieproszonymi gośćmi, jednocześnie zapewniając wszelką pomoc, oczywiście.

- To wszystkie akta, w tym wszystkie przypadki zaginionych zwierząt domowych od zeszłego miesiąca, kiedy wygląda, że ta sprawa się zaczęła.

- Dziękuję, inspektorze. Znajdę pana, gdybym miał jakieś pytania.

Wiedziałem, że nie podoba mu się, że go odsyłam, z drugiej jednak strony nie zamierzał siedzieć ze mną i tracić czasu. Zawahał się. Z dłonią na pierwszej teczce podniosłem wzrok i napotkałem spojrzenie jego zmrużonych oczu.

- Tak?

- Joe Bright. To pański brat, Ben Bright, przebywa w Hendy House, nieprawdaż?

Hendy House, zakład dla umysłowo chorych i potencjalnie niebezpiecznych. Skrzywiłem się.

- Tak. – Na końcu języka miałem uwagę o jego zdolnościach detektywistycznych, ale powstrzymałem się.

- Ciekawe, jak to wszystko zaczyna się od nowa i pan zjawia się ponownie.

- Bardzo ciekawe. Taką mam pracę, inspektorze.

- Teczka pańskiego brata jest na samym dole.

- On wciąż jest w Hendy, jak przypuszczam, więc po co wyciągać jego teczkę?

- Wciąż tam jest. Ale to nie znaczy, że nic nie wie o tym, co się dzieje.

- Był pan się z nim widzieć, inspektorze?

- Jak dotąd nie miałem powodu. Może powinienem wyciągnąć pańską teczkę, skoro wrócił pan do miasta. Zawsze wydawało mi się dość niezwykłe, że ostatnim razem ataki ustały zaraz po tym, jak pan wyjechał, a pańskiego brata zamknięto. Wielu ludzi się temu dziwiło. Ale byłem wtedy tylko konstablem, nic nie mogłem zrobić.

A Wydział kazał im umorzyć śledztwo. Zwerbowali mnie i zamknęli Bena. Inspektor mógłby się jednak zdziwić, gdy zażądał mojej teczki. Nie dostałby jej. Wydział ma specjalne przywileje.

Originally published here.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz