W mediach
huczało. Gadające głowy rozprawiały o czymś nadchodzącym, czymś, co miały przynieść
najbliższe lata. Naukowcy przemykali chyłkiem, politycy łagodzili, księża
modlili się. Mijał czas. Słońce na niebie gasło coraz bardziej. Dni kurczyły
się, a noce nabrzmiewały. Ludzie panikowali. Witryny sklepowe pękały z hukiem,
budynki zapadały się, samochody koziołkowały.
W stanie
Nowy Jork milionerzy obsypywali złotem każdego, kto obiecał im choćby jeszcze
jeden dzień. W Beverly Hills filmowe gwiazdki zamykały się w swych rezydencjach
i czekały, porzuciwszy ochroniarzy i nianie. Granica z Meksykiem stanęła
otworem, przerwana przez rzesze Amerykanów spragnionych słońca; w Rio świeciło
od dziewiątej rano do piątej po południu. Pełne osiem godzin dziennie.
Osiemnastego
sierpnia dzień wstał ciemny, lecz bez opadów. Potem zaczął padać śnieg i ciągu
kilku godzin półtorametrowa warstwa białego puchu pokryła kontynent od północnych
krańców Kanady po Meksyk. Płatki wirowały w mroźnym powietrzu.
W
październiku padało już w Rio, mieście slumsów, gwałtów, morderstw i głodu, zupełnie
jak wcześniej, tyle że teraz ofiarami były gwiazdy filmu i baseballa, pisarze i
przedstawiciele amerykańskiej klasy średniej.
W Boże
Narodzenie pokrywa chmur rozstąpiła się i nieliczni, którzy przetrwali, odziani
w złachmanione zimowe kurtki i kradzione buty, patrzyli, jak słońce robi się
coraz mniejsze, mniejsze, mniejsze i wreszcie znika zupełnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz