wtorek, 7 stycznia 2014

Joseph Rubas, "Noc"

W mediach huczało. Gadające głowy rozprawiały o czymś nadchodzącym, czymś, co miały przynieść najbliższe lata. Naukowcy przemykali chyłkiem, politycy łagodzili, księża modlili się. Mijał czas. Słońce na niebie gasło coraz bardziej. Dni kurczyły się, a noce nabrzmiewały. Ludzie panikowali. Witryny sklepowe pękały z hukiem, budynki zapadały się, samochody koziołkowały.

W stanie Nowy Jork milionerzy obsypywali złotem każdego, kto obiecał im choćby jeszcze jeden dzień. W Beverly Hills filmowe gwiazdki zamykały się w swych rezydencjach i czekały, porzuciwszy ochroniarzy i nianie. Granica z Meksykiem stanęła otworem, przerwana przez rzesze Amerykanów spragnionych słońca; w Rio świeciło od dziewiątej rano do piątej po południu. Pełne osiem godzin dziennie.

Osiemnastego sierpnia dzień wstał ciemny, lecz bez opadów. Potem zaczął padać śnieg i ciągu kilku godzin półtorametrowa warstwa białego puchu pokryła kontynent od północnych krańców Kanady po Meksyk. Płatki wirowały w mroźnym powietrzu.

W październiku padało już w Rio, mieście slumsów, gwałtów, morderstw i głodu, zupełnie jak wcześniej, tyle że teraz ofiarami były gwiazdy filmu i baseballa, pisarze i przedstawiciele amerykańskiej klasy średniej.

W Boże Narodzenie pokrywa chmur rozstąpiła się i nieliczni, którzy przetrwali, odziani w złachmanione zimowe kurtki i kradzione buty, patrzyli, jak słońce robi się coraz mniejsze, mniejsze, mniejsze i wreszcie znika zupełnie.

A potem była już tylko noc.

Originally published here.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz