Czternastu
kowbojów przy ognisku, leżących, przykucniętych, śmierdzących. Za nimi stado
układające się do spoczynku. Ogień pochłaniający chrust i drewno, jakie udało
im się zgromadzić.
Gdy się
zebrali, psy znalazły w wyschniętym parowie trupa. Widać było, że nie żyje od
niedawna, jeszcze miał na sobie buty i pas. Ktoś roztrzaskał mu czaszkę. Poplamiony
krwią kamień leżał w pobliskich krzakach niczym nakrapiane jajo w gnieździe.
A teraz
było bezksiężycowo, bezwietrznie, milcząco. Gwiezdny blask wydobywał z
ciemności zarysy śpiącego bydła i gór o spłaszczonych wierzchołkach.
Adamson
pomyślał: „A może użyć noża?”.
Martinez
myślał o tamtym białym, który zaatakował go żeliwnym rondlem.
Hunson, Jones
i Pochmurny Koń, starsi od pozostałych, wspominali wojenne czasy.
Miller
myślał o czerwonoskórych, których zastrzelił, jednego po drugim, ze swojego
stanowiska wysoko na rozgrzanej skale.
McWhorter
o czerwonoskórym, do którego strzelił sześć razy, gdy ten odwrócił się, by umyć
twarz w hotelowej umywalce.
Gomez o
czarnym, którego pobił krzesłem.
Bauer i
Metzer o czarnym, którego wrzucili do zatrutej studni.
Bohland o
mulacie, którego związał w kij, przytroczył do siodła i przeciągnął galopem
przez kaktusy i cierniste krzewy.
Gaines o
mulacie, którego przywiązał do drzewa, zmasakrował i porzucił, o
czerwonoskórym, którego przywiązał do krzesła w jaskini i spalił żywcem, i o białym,
którego związał, zgwałcił i udusił w burdelu.
Pete zwany
Gwiżdżącym o żółtym, którego udusił na pryczy w celi.
Redondo o
dziesiątkach białych, mulatów i czarnych stratowanych przez rozszalałe stado,
które on i inni na nich skierowali, o próbujących wstać i wrzeszczących mężczyznach,
których ani wtedy, ani teraz nie dało się zliczyć. Spróbował ponownie. A potem
kobiety, a potem dzieci.
Redondo trącił
syczące polano.
Pete zwany
Gwiżdżącym podłubał w lewej dziurce i smarknął prawą.
Gaines
beknął w trakcie beknięcia.
Bohland
wstał, by rozprostować kości.
Bauer
podał Metzerowi kapciuch z tytoniem.
Gomez
dłubał w zębach źdźbłem trawy.
McWhorter
splunął sobie w dłoń i wytarł ją o spodnie.
Miller
przeczesał włosy, wąsy i bokobrody, a potem bokobrody, wąsy i włosy.
Pochmurny
Koń, Jones i Hunson, leżący na plecach obok siebie, udawali, że śpią.
Martinez
zachichotał cicho.
A Adamson
wyciągnął nóż, tylko po to, by zobaczyć, jak blask ognia tańczy na ostrzu.
Originally published by Necessary Fiction.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz