czwartek, 2 stycznia 2014

Antonia Harvey, „Przestrzeń negatywna”

Długo trwało, zanim Lucy Morgan umarła.

Była to niczym nie wyróżniająca się śmierć, powolny rozpad skóry, synaps i jaźni, śmierć, która nikomu nie sprawiła kłopotu, i po której nie zostało nic poza kurzem i wspomnieniem zapachu lawendy. A potem, kiedy już zjawili się ludzie w białych kombinezonach i wciągnęli ssawką odkurzacza wszystkie resztki, zamknęli je szczelnie w małych przezroczystych torebkach i wyrzucili do śmieci, nikt zdawał się nie pamiętać, że ktoś taki w ogóle istniał.

Zaczęło się zwyczajnie, w powolnym, miarowym rytmie dnia jak co dzień: obudzić się, wstać, umyć zęby, wyszczotkować włosy, zaparzyć herbatę, ubrać się, rozwiązać krzyżówkę, posłuchać niekończącego się tykania zegarka, brzęczenia muchy i zastanawiać się, czy grzanka się nie przypali. Nic nie wskazywało na to, że ten dzień będzie inny od pozostałych; Lucy wykonywała typowe czynności, myślała przyjemne myśli, śniła sny młodszej kobiety i nie zauważała, że się rozpada, dopóki nie spojrzała pod nogi biorąc prysznic i nie spostrzegła, że jej czcze fantazje spływają do ścieku.

W trakcie cotygodniowej przechadzki do supermarketu jej poczucie perspektywy zsunęło się, niczym skóra z węża, do kałuży na poboczu, i tego również nie zauważyła, idąc dalej dziwnie lekkim krokiem i czując na twarzy ciepło porannego słońca. Gubiła też cienkie warstewki naskórka, komórki unoszące się w powietrzu niczym drobinki kurzu niesione ciężkim od smogu wiatrem.

W pracy zostawiła w fotokopiarce długi kosmyk ciemnych włosów i wspomnienie ojca, przez co maszyna zacięła się od łagodnego śmiechu, szelestu kartek i zapachu niedzielnego śniadania. Przy biurku zostawiała czas oraz odgłos nerwowego bębnienia palców, a gdzieś na pachnącą stęchlizną szarą wykładzinę upadła miękka czarna rzęsa.

W aromatycznie pachnącym wnętrzu ulubionej kawiarni zgubiła wszystkie słowa, jakich nigdy nie wypowiedziała, i wszystkie uczucia, do jakich się nigdy nie przyznała – wszystką poezję i opowieści i gorący, bolesny entuzjazm dziewczyny, która przez krótką chwilę wierzyła tak desperacko, że jej ciało jest lekkie i świetliste jak słońca supernowej – czuła, jak odpływają w ciemnych, ziarnistych fusach, stukocie ekskluzywnych klawiatur i chlupocie małych czarnych niewartych swej ceny. W ciszy, jaka pozostała, zwróciła się delikatnie wewnątrz, ku czarnemu, nagiemu rdzeniowi, i pozwoliła, by jej podmuchy wystudziły żar ognia, jaki już dawno wygasł. Żadne słowa nie wydobyły się spomiędzy jej spierzchniętych warg – nie mogły się wydobyć – i kiedy się poruszyła, z zamazanych konturów jej jestestwa wyciekło coś, co wyglądało jak plama oleju.

Tego wieczora usiadła przy kuchennym stole i rozpuściła się kompletnie w filiżankach herbaty i stronicach popołudniowej gazety, jej kości, skóra i włosy osiadające pomiędzy wstępniakami i rozwiewające się z parą. A kiedy ludzie w białych kombinezonach zapukali nazajutrz do jej drzwi, to nie znaleźli zdjęć, ani bibelotów, ani wspomnień, a jedynie kurz unoszący się w powietrzu, lepki i przesłodzony. Westchnęli, nałożyli maski i wzięli się do pracy. Gdy wracali do domu, nie pamiętali już o setkach plastikowych torebeczek, jakie zostawili w koszach na śmieci śpiącego miasta.

Originally published here.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz