Długo
trwało, zanim Lucy Morgan umarła.
Była to
niczym nie wyróżniająca się śmierć, powolny rozpad skóry, synaps i jaźni, śmierć,
która nikomu nie sprawiła kłopotu, i po której nie zostało nic poza kurzem i
wspomnieniem zapachu lawendy. A potem, kiedy już zjawili się ludzie w białych
kombinezonach i wciągnęli ssawką odkurzacza wszystkie resztki, zamknęli je szczelnie
w małych przezroczystych torebkach i wyrzucili do śmieci, nikt zdawał się nie
pamiętać, że ktoś taki w ogóle istniał.
Zaczęło
się zwyczajnie, w powolnym, miarowym rytmie dnia jak co dzień: obudzić się,
wstać, umyć zęby, wyszczotkować włosy, zaparzyć herbatę, ubrać się, rozwiązać
krzyżówkę, posłuchać niekończącego się tykania zegarka, brzęczenia muchy i
zastanawiać się, czy grzanka się nie przypali. Nic nie wskazywało na to, że ten
dzień będzie inny od pozostałych; Lucy wykonywała typowe czynności, myślała
przyjemne myśli, śniła sny młodszej kobiety i nie zauważała, że się rozpada, dopóki
nie spojrzała pod nogi biorąc prysznic i nie spostrzegła, że jej czcze fantazje
spływają do ścieku.
W trakcie
cotygodniowej przechadzki do supermarketu jej poczucie perspektywy zsunęło się,
niczym skóra z węża, do kałuży na poboczu, i tego również nie zauważyła, idąc
dalej dziwnie lekkim krokiem i czując na twarzy ciepło porannego słońca.
Gubiła też cienkie warstewki naskórka, komórki unoszące się w powietrzu niczym drobinki
kurzu niesione ciężkim od smogu wiatrem.
W pracy zostawiła
w fotokopiarce długi kosmyk ciemnych włosów i wspomnienie ojca, przez co
maszyna zacięła się od łagodnego śmiechu, szelestu kartek i zapachu
niedzielnego śniadania. Przy biurku zostawiała czas oraz odgłos nerwowego
bębnienia palców, a gdzieś na pachnącą stęchlizną szarą wykładzinę upadła
miękka czarna rzęsa.
W aromatycznie
pachnącym wnętrzu ulubionej kawiarni zgubiła wszystkie słowa, jakich nigdy nie
wypowiedziała, i wszystkie uczucia, do jakich się nigdy nie przyznała – wszystką
poezję i opowieści i gorący, bolesny entuzjazm dziewczyny, która przez krótką
chwilę wierzyła tak desperacko, że jej ciało jest lekkie i świetliste jak
słońca supernowej – czuła, jak odpływają w ciemnych, ziarnistych fusach,
stukocie ekskluzywnych klawiatur i chlupocie małych czarnych niewartych swej
ceny. W ciszy, jaka pozostała, zwróciła się delikatnie wewnątrz, ku czarnemu,
nagiemu rdzeniowi, i pozwoliła, by jej podmuchy wystudziły żar ognia, jaki już
dawno wygasł. Żadne słowa nie wydobyły się spomiędzy jej spierzchniętych warg –
nie mogły się wydobyć – i kiedy się poruszyła, z zamazanych konturów jej
jestestwa wyciekło coś, co wyglądało jak plama oleju.
Tego
wieczora usiadła przy kuchennym stole i rozpuściła się kompletnie w filiżankach
herbaty i stronicach popołudniowej gazety, jej kości, skóra i włosy osiadające pomiędzy
wstępniakami i rozwiewające się z parą. A kiedy ludzie w białych kombinezonach
zapukali nazajutrz do jej drzwi, to nie znaleźli zdjęć, ani bibelotów, ani wspomnień,
a jedynie kurz unoszący się w powietrzu, lepki i przesłodzony. Westchnęli,
nałożyli maski i wzięli się do pracy. Gdy wracali do domu, nie pamiętali już o
setkach plastikowych torebeczek, jakie zostawili w koszach na śmieci śpiącego
miasta.
Originally published here.
Originally published here.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz