piątek, 3 stycznia 2014

Alice M. Roelke, „Dolina Literacka”

W Dolinie Literackiej setka drzew jaśniała blaskiem talentu pisarzy dawno zmarłych, a także kilku żyjących. Twórcza wena przeobraziła się w dęby, wiązy, wierzby i klony  reprezentujące Keatsa, Hemingwaya, Tolkiena i Twaina.

Ostrokrzew Dickensa, który ożywiał się, gdy się koło niego przechodziło, miał skłonność do gadulstwa i niezmordowanie snuł długie opowieści, rozprawiając o pani Jellyby i Małym Timie Cratchicie.

Drzewo Hemingwaya było mniej udane. Włączywszy się, powtarzało tylko w kółko Krótki i szczęśliwy żywot Franciszka Macombera. Z kwaśną miną.

Napicie się skoncentrowanego soku z cisa Szekspira powodowało, że człowiek przez cały dzień mówił sonetem. Sok ten kupowali po wygórowanej cenie podrzędni wierszokleci, a drzewo smętnymi rymami skarżyło się, jakie to karykaturalne i niesprawiedliwe (częstokroć wspominając o Danii).

Drzewo e.e. cummingsa nie rozwijało pąków, by w ten sposób zaznaczyć brak wielkich liter.

Drzewo Raya Bradbury’ego, sasafras o trójpalczastych liściach, rosło i rosło, sięgając gwiazd, a u jego stóp kołysały się zagony dmuchawców.

„Sztuka we krwi przyjmuje najrozmaitsze formy” – powiedział kiedyś Sherlock Holmes (rośnie tam też jarząb Conan Doyle’a) – i najwyraźniej stosuje się to też do sztuki w drzewnym soku. Któregoś dnia włoski orzech zamiast tryskać słowami o studniach, krukach i złotych żukach, wyciągnął korzenie z ziemi i spacerował, potrząsając konarami, szeleszcząc liśćmi i pobierając opłaty od zwiedzających.

Miłośnicy drzew literackich uciekali w popłochu, krzycząc: - Poe-twór atakuje!

Originally published by Nonsense Society.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz