W Dolinie Literackiej setka drzew jaśniała blaskiem talentu pisarzy dawno zmarłych, a
także kilku żyjących. Twórcza wena przeobraziła się w dęby, wiązy, wierzby i
klony reprezentujące Keatsa, Hemingwaya,
Tolkiena i Twaina.
Ostrokrzew
Dickensa, który ożywiał się, gdy się koło niego przechodziło, miał skłonność do
gadulstwa i niezmordowanie snuł długie opowieści, rozprawiając o pani Jellyby i
Małym Timie Cratchicie.
Drzewo
Hemingwaya było mniej udane. Włączywszy się, powtarzało tylko w kółko Krótki i szczęśliwy żywot Franciszka
Macombera. Z kwaśną miną.
Napicie
się skoncentrowanego soku z cisa Szekspira powodowało, że człowiek przez cały
dzień mówił sonetem. Sok ten kupowali po wygórowanej cenie podrzędni
wierszokleci, a drzewo smętnymi rymami skarżyło się, jakie to karykaturalne i
niesprawiedliwe (częstokroć wspominając o Danii).
Drzewo
e.e. cummingsa nie rozwijało pąków, by w ten sposób zaznaczyć brak wielkich
liter.
Drzewo
Raya Bradbury’ego, sasafras o trójpalczastych liściach, rosło i rosło, sięgając
gwiazd, a u jego stóp kołysały się zagony dmuchawców.
„Sztuka we
krwi przyjmuje najrozmaitsze formy” – powiedział kiedyś Sherlock Holmes (rośnie
tam też jarząb Conan Doyle’a) – i najwyraźniej stosuje się to też do sztuki w drzewnym
soku. Któregoś dnia włoski orzech zamiast tryskać słowami o studniach, krukach i złotych
żukach, wyciągnął korzenie z ziemi i spacerował, potrząsając konarami,
szeleszcząc liśćmi i pobierając opłaty od zwiedzających.
Miłośnicy
drzew literackich uciekali w popłochu, krzycząc: - Poe-twór atakuje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz