wtorek, 24 grudnia 2013

Aimee Bender, "Pamiętająca"

Mój kochanek przechodzi odwrotną ewolucję. Nikomu o tym nie mówię. Nie wiem, jak to się stało, wiem tylko, że jednego dnia był moim kochankiem, a następnego zamienił się w coś w rodzaju małpy. Minął miesiąc i teraz jest morskim żółwiem.

Trzymam go na blacie kuchennym, w rondlu wypełnionym słoną wodą.

- Ben – mówię do jego małej wystającej główki – rozumiesz mnie? – a on patrzy na mnie oczkami jak krople smoły, a ja płaczę do rondla, morze moich łez.

Codziennie traci milion lat. Nie znam się na tym, ale tam mniej więcej oceniam. Poszłam do starego nauczyciela biologii w pobliskim liceum i poprosiłam go o przybliżoną chronologię naszej ewolucji. Z początku był zirytowany – chciał, żebym mu zapłaciła. Powiedziałam, że z chęcią to zrobię, i trochę się rozchmurzył. Z trudem mogę odczytać jego chronologię, powinien był ją napisać na maszynie, a poza tym coś się tu nie zgadza. Według niego cały proces powinien potrwać około roku, ale sądząc po dotychczasowym tempie zmian, sądzę, że zostało nam mniej niż miesiąc.

Z początku ludzie dzwonili i pytali o Bena. Dlaczego nie ma go w pracy? Dlaczego nie zjawił się na spotkaniu z klientami? Zamówiona przezeń trudno dostępna książka o historii cywilizacji dotarła właśnie do księgarni, czy mógłby ją odebrać? Odpowiadałam, że jest chory na dziwną chorobę, i żeby więcej nie dzwonili. Co ciekawe, przestali dzwonić. Po tygodniu telefon zamilkł, a Ben-pawian siedział w kącie przy oknie owinięty w firankę i rozmawiał sam ze sobą.

Ostatniego dnia, kiedy widziałam go jako człowieka, było mu smutno z powodu świata.

Nie było to nic niezwykłego. Zawsze było mu smutno z powodu świata. Był to jeden z głównych powodów, dla których go kochałam. Siedzieliśmy razem i byliśmy smutni i myśleliśmy o smutku, a czasem nawet o tym rozmawialiśmy.

Tego ostatniego dnia powiedział: - Annie, nie widzisz? Wszyscy robimy się zbyt inteligentni. Nasze mózgi są coraz większe, a świat usycha i umiera, kiedy jest za dużo myślenia, a za mało serca.

Spojrzał na mnie znacząco swoimi błękitnymi oczami. – Na przykład my, Annie – powiedział. – Myślimy o wiele za dużo.

Usiadłam. Przypomniałam sobie, jak, kochając się z nim pierwszy raz, zostawiłam zapalone światło, miałam oczy otwarte i za wszelką cenę próbowałam dać się ponieść; potem zauważyłam, że on też ma otwarte oczy i w połowie rozbierania się usiedliśmy na podłodze i odbyliśmy godzinną rozmowę na temat poezji. Było to bardzo dziwne. Było to bardzo znajome.

Innym razem obudził mnie w środku nocy, pomógł wstać z jasnoniebieskiej pościeli, zaprowadził na dwór i pokazując gwiazdy wyszeptał: – Patrz, Annie, nie ma tu miejsca na nic poza śnienie. – Słuchałam go, zaspana, a potem wróciłam do łóżka i stwierdziłam, że jestem rozbudzona i leżę gapiąc się w sufit, niezdolna śnić nic a nic. Ben od razu zasnął, ale ja wyszłam z powrotem na dwór. Próbowałam śnić do gwiazd, ale nie wiedziałam jak. Próbowałam znaleźć gwiazdę, do której nikt nigdy nie kierował jeszcze życzeń, i zastanawiałam się, co będzie, jeśli ją znajdę.

W ostatnim dniu swego człowieczeństwa Ben schował twarz w dłoniach i wzdychał, a ja stanęłam za nim i obcałowałam cały jego kark, pokryłam go pocałunkami, wypowiadając w duchu życzenia, bo wiedziałam, że żadna kobieta nie była nigdy tak dokładna, nigdy nie obcałowała każdego centymetra jego skóry. Okryłam go. Czego życzyłam? Żeby było dobrze. To wszystko. Po prostu dobrze. Moje życzenia uogólniły się już dawno, kiedy byłam jeszcze dzieckiem; szybko poznałam konsekwencje szczegółowych życzeń.

Wzięłam go w objęcia i kochałam się z nim, moim smutasem. Widzisz, nie myślimy, wyszeptałam mu do ucha, podczas gdy on całował moją szyję, wcale nie myślimy, a on przycisnął głowę do mojego ramienia i przytulił mnie mocniej. Potem znowu wyszliśmy na dwór; nie było księżyca i panowały ciemności. Powiedział, że nie znosi rozmawiać i że chce tylko patrzeć mi w oczy i w ten sposób się ze mną komunikować. Pozwoliłam mu na to i to, co było w jego wzroku, sprawiło, że dostałam gęsiej skórki. Potem powiedział mi, że z jakiegoś powodu chce spać na zewnątrz, i kiedy rano obudziłam się w łóżku, wyszłam na patio, a na podłodze leżała małpa, zasłaniając oczy przed blaskiem słońca wielkimi włochatymi łapami.

Jeszcze zanim zobaczyłam oczy, wiedziałam, że to on. Gdy znaleźliśmy się twarzą w twarz, posłał mi to samo smutne spojrzenie, a ja objęłam jego potężne ramiona. Z początku nawet się nie przejęłam; nie spanikowałam i nie zadzwoniłam po pogotowie. Siedziałam z nim na patio, gładząc sierść na grzbiecie jego dłoni. Kiedy sięgnął po mnie, powiedziałam głośno: „Nie”, a on, najwyraźniej zrozumiawszy, odsunął się. Mam tu pewne granice.

Siedzieliśmy razem na trawniku, skubiąc trawę. Z początku nie tęskniłam za Benem-człowiekiem; chciałam też poznać małpę, opiekować się moim kochankiem jak synem, jak domowym zwierzęciem; chciałam poznać go pod każdym możliwym względem, ale nie zdawałam sobie sprawy, że proces jest nieodwracalny.

Teraz wracam z pracy i rozglądam się za jego krokami i jego smuteczkami i zdaję sobie sprawę, raz za razem, że go nie ma. Przemierzam korytarze. Wyżuwam całe paczki gum w kilka minut. Pielęgnuję wspomnienia i robię wszystko, by nie zblakły, bo jeżeli jego nie ma, to moim obowiązkiem jest pamiętać. Myślę o tym, jak mnie obejmował i tulił tak mocno, że robiłam się nerwowa, i o tym, jak się czułam, kiedy dyszał mi do ucha: dobrze.

Kiedy idę do kuchni, zaglądam do rondla i widzę, że jest teraz czymś w rodzaju salamandry. Jest mały.

- Ben – szepcę – pamiętasz mnie? Pamiętasz?

Przewraca oczkami, a ja dodaję do wody parę kropel miodu. Uwielbiał miód. Zlizuje je i odpływa na drugi koniec rondla.

To jest granica moich granic: tu właśnie. Nigdy nie wie się na pewno, gdzie ona jest, a potem nagle człowiek zderza się z nią i to jest właśnie ten moment. Bo nie mogę się zmusić, żeby wpatrywać się w wodę i nie móc go odnaleźć, przyglądać się maleńkim falkom przez mikroskop i ujrzeć mojego kochanka, jednokomórkowy cud, wzdęty i ślepy, bezmózgi, łagodny, przezroczysty i mały, kierujący się, niczym pyłek w oku, prosto w nicość.

Stawiam go na fotelu obok kierowcy i wiozę na plażę. Idąc po piasku, kiwam głową ludziom leżącym na ręcznikach, wystawiającym ciało na słońce, życzącym sobie. Na krawędzi wody pochylam się i kładę rondel na grzbiecie malutkiej fali. Unosi się całkiem zgrabnie, kuchenna łódka, by znaleźć kogoś wyrzuconego na brzeg i by gotować kluski, szczęśliwe znalezisko dla jakiejś biednej duszy ze wszystkimi składnikami, ale bez pojemnika.

Ben-salamandra wypływa z rondla. Macham do niego obiema rękami, na tyle wielkimi, że na pewno zauważy, jeżeli obejrzy się za siebie.

Potem odwracam się i idę do samochodu.


Czasem myślę, że morze wyrzuci go na brzeg. Nagi mężczyzna o zdziwionym spojrzeniu, który cofnął się w czasie i wrócił. Przeglądam gazety. Pilnuję, żeby mój numer był w książce telefonicznej. Nocami chodzę dookoła bloku, na wypadek gdyby nie pamiętał, który to. Karmię ptaki i czasami, zanim położę się spać, obejmuję głowę dłońmi, by sprawdzić, czy rośnie, i zastanawiam się, co pożytecznego mogłoby ją wypełnić, gdyby tak było.

Originally published by The Missouri Review.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz