piątek, 27 grudnia 2013

Kate Chopin, "Przyzwoita kobieta" (1897)

Pani Baroda z pewną irytacją dowiedziała się, że jej mąż zaprosił swego przyjaciela, niejakiego Gouvernaila, by ten spędził tydzień czy dwa na plantacji.

Zimą prowadzili dość bogate życie towarzyskie; wiele czasu spędzili również w Nowym Orleanie oddając się różnym formom łagodnej rozpusty. Miała nadzieję na okres niczym niezakłóconego wypoczynku i bycia sam na sam z mężem, kiedy ten poinformował ją, że Gouvernail przyjeżdża w odwiedziny na tydzień lub dwa.

Słyszała o nim wiele, lecz nigdy nie poznała. Był kolegą męża ze studiów; teraz parał się dziennikarstwem, lecz w żadnym razie nie był człowiekiem z socjety czy „człowiekiem z miasta”, co w pewnym sensie wyjaśniało, dlaczego go dotąd nie poznała. Mimo to podświadomie stworzyła sobie jego mentalny obraz. Wyobrażała go sobie jako mężczyznę wysokiego, szczupłego, cynicznego; w okularach i z rękami w kieszeniach; nie podobał się jej. W rzeczywistości Gouvernail był istotnie dość szczupły, ale nie był ani bardzo wysoki, ani bardzo cyniczny; nie nosił też okularów, ani nie trzymał rąk w kieszeniach. I całkiem się jej spodobał, kiedy go po raz pierwszy zobaczyła.

Gdy jednak próbowała uzmysłowić sobie, dlaczego właściwie się jej spodobał, nie potrafiła znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Nie widziała w nim żadnej z tych błyskotliwych i obiecujących cech, o których istnieniu zapewniał ją Gaston, jej mąż. Przeciwnie, siedział dość milczący i bierny w obliczu jej szczebiotu, mającego sprawić, by poczuł się jak w domu, i szczerej i wylewnej gościnności Gastona. Był wobec niej tak uprzejmy, jak mogłaby tego oczekiwać najbardziej wymagająca kobieta; nie próbował jednak bezpośrednio zyskać jej sympatii czy choćby szacunku.

Zadomowiwszy się na plantacji, lubił siadywać na obszernym ganku w cieniu jednej z wielkich korynckich kolumn i leniwie popalając cygaro, uważnie słuchać opowieści Gastona o życiu plantatora cukru.

- To dopiero jest życie – mówił z głębokim zadowoleniem, gdy bryza wiejąca znad pola trzciny głaskała go swym ciepłym i pachnącym dotykiem. Przyjemność sprawiało mu również spoufalanie się z wielkimi psami, które ocierały się towarzysko o jego nogi. Nie interesowało go wędkowanie, ani nie wykazał chęci, by iść z Gastonem zapolować na grubodzioby, gdy ten złożył taką propozycję.

Choć osobowość Gouvernaila była dla pani Baroda zagadką, lubiła go. W istocie był to miły i sympatyczny jegomość. Po kilku dniach, gdy rozumiała go nie lepiej niż na początku, dała sobie spokój z byciem zaintrygowaną i wbiła się w urażoną dumę. W tym nastroju przez większość czasu zostawiała swego męża i jego gościa samych. Potem, przekonawszy się, że Gouvernail nie poczuł się w najmniejszym stopniu dotknięty jej zachowaniem, zaczęła narzucać mu swą obecność, towarzysząc mu podczas leniwych przechadzek do młyna i spacerów nad rzekę. Uparcie próbowała przebić się przez pancerz obojętności, który nieświadomie przywdział.

- Kiedy wyjeżdża twój przyjaciel? – zapytała męża któregoś dnia. – Strasznie mnie męczy.

- Nie wcześniej niż za tydzień, kochanie. Ale nie rozumiem; przecież nie sprawia ci kłopotu.

- Nie. Lubiłabym go bardziej, gdyby sprawiał; gdyby był taki jak inni, i gdybym musiała planować dla jego rozrywki i wygody.

Gaston ujął w dłonie ładną twarz swej żony i spojrzał czule i radośnie w jej zatroskane oczy.

Dokonywali wspólnej toalety w przebieralni pani Baroda.

- Jesteś kobietą pełną niespodzianek, ma belle – rzekł. – Nawet ja nie wiem, jak się zachowasz w danych okolicznościach. – Pocałował ją i odwrócił się, by zawiązać krawat przed lustrem.

- Teraz na przykład – ciągnął – bierzesz na poważnie biednego Gouvernaila i robisz zamieszanie z jego powodu, co jest ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął lub oczekiwał.

- Zamieszanie! – zirytowała się. – Nonsens! Jak możesz tak mówić? Zamieszanie, też coś! Ale wiesz, mówiłeś, że jest inteligentny.

- Bo jest. Ale biedak ledwo żyje z przepracowania. Dlatego zaprosiłem go, żeby odpoczął.

- Mówiłeś, że jest człowiekiem pełnym pomysłów – odparła nieprzekonana. – Myślałam, że będzie przynajmniej interesujący. Rano jadę do miasta przymierzać wiosenne suknie. Daj mi znać, kiedy pan Gouvernail wyjedzie; będę u ciotki Oktawii.

Tego wieczora usiadła samotnie na ławce pod dębem rosnącym przy wysypanej żwirem ścieżce.

Nie pamiętała, by kiedykolwiek odczuwała w głowie taki zamęt. Wiedziała tylko, że z samego rana musi wyjechać z domu.

W pewnym momencie usłyszała chrzęst kroków na ścieżce; widziała jednak tylko rozżarzony czubek cygara. Wiedziała, że to Gouvernail, albowiem jej mąż nie palił. Miała nadzieję pozostać niezauważona, lecz zdradziła ją biała suknia. Gouvernail odrzucił cygaro i usiadł na ławce obok niej; nic nie wskazywało na to, by podejrzewał, że jego obecność może być niemile widziana.

- Mąż poprosił, bym to pani przyniósł, pani Baroda – rzekł, wręczając jej cienką białą chustkę, jaką czasem okrywała szyję i głowę. Przyjęła chustkę, mamrocząc podziękowania pod nosem, i położyła sobie na kolanach.

Gouvernail poczynił uwagę na temat zgubnego wpływu nocnego powietrza o tej porze roku. Potem, spoglądając w mrok, rzucił na poły  do siebie:

- „Noc południowych wiatrów - noc kilku ogromnych gwiazd! Jeszcze drzemiąca noc...”[1]

Nie odpowiedziała na tę apostrofę do nocy, który istotnie nie była skierowana do niej.

Gouvernaila trudno byłoby uznać za człowieka nieśmiałego, nie był bowiem świadom wywoływanego przez siebie wrażenia. Jego rezerwa nie stanowiła wrodzonej cechy charakteru, lecz wynikała z przejściowych nastrojów. Teraz, gdy siedział obok pani Baroda, jego milczenie nagle gdzieś uleciało.

Mówił swobodnie, zwierzając się niskim głosem o południowym akcencie, który nie brzmiał wcale nieprzyjemnie. Opowiadał o latach spędzonych w college’u, gdzie on i Gaston blisko się przyjaźnili; o czasach żywych i ślepych ambicji i wielkich planów. Teraz była w nim filozoficzna zgoda na istniejący porządek świata – pragnienie, by po prostu móc istnieć, i raz na jakiś czas zaznać prawdziwego życia, takiego, jakim napawał się teraz.

Sens jego słów docierał do niej jak przez mgłę. Była niemal czystą fizycznością. Nie myślała o tym, co mówi, a jedynie spijała ton jego głosu. Chciała wyciągnąć dłoń w ciemnościach i opuszkami palców dotknąć jego twarzy albo ust. Chciała przytulić się do niego i szeptać mu do ucha – nie obchodziło jej co – jak może by uczyniła, gdyby nie była kobietą porządną.

Im silniejsze odczuwała pragnienie, by się do niego zbliżyć, tym dalej, w istocie, się od niego odsuwała. Gdy tylko mogła to uczynić nie sprawiając nieuprzejmego wrażenia, wstała i zostawiła go samego.

Zanim doszła do domu, Gouvernail zapalił kolejne cygaro i dokończył apostrofę do nocy.

Tej nocy pani Baroda miała wielką ochotę powiedzieć swemu mężowi – który był również jej przyjacielem – o uczuciu, jakiego doznała na ławce. Opanowała jednak tę pokusę. Poza tym, że była kobietą porządną, cechowała ją również wielka rozwaga; wiedziała, że są bitwy w życiu człowieka, które trzeba stoczyć samemu.

Gdy Gaston wstał rano, jego żony już nie było. Pojechała pierwszym pociągiem do miasta. Wróciła dopiero, gdy Gouvernail opuścił ich dom.

Potem rozmawiali o tym, że mógłby odwiedzić ich w lecie. To znaczy Gaston bardzo tego pragnął; ustąpił jednak wobec stanowczego sprzeciwu żony.

Mimo to przed końcem roku pani Baroda sama zaproponowała, że mogliby ugościć Gouvernaila ponownie. Propozycja ta wielce zaskoczyła i uradowała jej męża.

- Cieszę się, mon cheri, że przezwyciężyłaś swą niechęć wobec niego; zupełnie na nią nie zasługiwał.

- Och – powiedziała wesoło, złożywszy długi, czuły pocałunek na jego wargach – przezwyciężyłam wszystko, zobaczysz! Tym razem będę dla niego bardzo miła.

Originally published as A Respectable Woman.

Special thanks to Jacek Staniszewski.


[1] Walt Whitman, Pieśń o sobie samym, przeł. Ludmiła Marjańska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz