czwartek, 26 grudnia 2013

Hannah Sloane, „Żony”

- Odwożą dzieci do domu, pędzą na siłownię, a potem spotykają się na lunchu. A we wtorki i czwartki spotykają się na lunchu właśnie tutaj.

Ben słyszy pierwszego dnia w pracy. Obserwuje swoje wprowadzenie w obowiązki z dziwną obojętnością pośród wysokich, lustrzanych ścian, gdzie młody chłopak stoi sztywno w czarno-białym uniformie, przypominając skamieniałego pingwina. Kelner, Argentyńczyk imieniem Gaston, mówi z silnym akcentem, który Ben z trudem rozumie, co go dodatkowo onieśmiela. Gdy Gaston odchodzi, jedyne, co Ben zapamiętuje, to coś o żonach dających sute napiwki. Myśl ta tłucze mu się po głowie przez całe dnie, nie chcąc odejść, niczym niesforny kosmyk włosów, którego nie da się przyczesać.

Noszą ciekawe buty. To pierwsze, co zauważa. Niemożliwie szeroka gama, z breloczkami i klamerkami, brokatem i cekinami. Buty, które dzwonią jak bransoletki na kościstym nadgarstku, buty z rzemykami w kwieciste wzory, owijającymi się wokół łydek i więżącymi je w dusznym uścisku, przeczące prawom fizyki buty na niebezpiecznie wysokim obcasie, wynoszące właścicielki na nowe wyżyny, niczym biustonosz typu push-up.

Suną bez wysiłku, jakby cała restauracja była wybiegiem mediolańskiego pokazu mody. Wszystkie poza tą grubą, zauważa Ben, której łydki nie robią się szczuplejsze, a stopy węższe dzięki butom na szpilkach. Ma taką minę, jakby pokonywała tor przeszkód, gdy lawiruje niezgrabnie pomiędzy ciężkimi stolikami przykrytymi białym obrusem.

To jedna z najstarszych restauracji w mieście. Miejscowi nazywają ją „zakładem”, co oznacza, że jest droga. Zielona sałata kosztuje dwadzieścia sześć dolarów. Żony prawie nie tykają jedzenia, które zamówiły, ale piją. Sącząc Chardonnay i Pinot, Rioję i Merlot, omawiają wady i zalety osobistych trenerów, plany wakacyjne, plotkują o stylistach. Rozmawiają o tym, czy dla ciała lepsza jest joga czy gimnastyka pilates. Rozmawiają o pomocach domowych – nianiach i sprzątaczkach, szoferach i ogrodnikach. Rozmawiają o swoich wspaniałych dzieciach – jak bardzo są fotogeniczne, zabawne, nad wiek rozwinięte! Rozmawiają też o swoich mężach, głosami czarującymi, wylewnymi, delirycznymi falsetami, z których sączy się fałsz. – Ich mężowie razem pracują, więc są najlepszymi przyjaciółkami na zawsze – informuje go Gaston niskim, beznamiętnym głosem pełnym pogardy.

Rywalizują ze sobą. Z trudem ukrywają rozbawienie, gdy którejś rozmaże się szminka albo tusz do rzęs. Noszą obcisłe stroje mające podkreślać, jak sumiennie ćwiczą na siłowni – cienkie czarne topy, skórzane spódniczki, przylegające do ciała sukienki. Ben skupia się na tych detalach, ale przede wszystkim na ich butach; są tak okropne, tak groteskowe, tak koszmarnie niestosowne jako element codziennego ubioru.

Popełnia omyłki. Kiedy proszą o wodę mineralną i mrugają do niego znacząco, on przynosi samą wodę, a one narzekają. Następnym razem kładzie bułeczki na ich talerzy bez pytania.

- Zmuszasz nas do jedzenia węglowodanów? – krzyczy jedna.

Ben czerwieni się gwałtownie. Nie może oderwać wzroku od jej wysokich brwi, wydepilowanych niemal do zera i pociągniętych czarną kredką.

Lecz najgorsza jest trzecia pomyłka. Wychodząc z kuchni przez wahadłowe drzwi, wpada na jedną z nich. Ona wydaje głośny pisk i traci (chwiejną już) równowagę.

- Przepraszam, nie zauważyłem pani.

- Przyglądasz się nam od pierwszego dnia – mówi, śmiejąc się bezgłośnie, lecz intensywnie niczym pensjonarka.

Poznaje ją. Pija Sancerre, jeździ czerwonym mercedesem, a na imię ma bodajże Gloria. Wzrok ma szklisty, błyszczący. Pachnie intensywnie winogronami, całymi czterema kieliszkami. Stoi irytująco blisko. Ben jest w stanie policzyć zmarszczki na jej czole, tylko częściowo pokryte pudrem, które nadaje jej cerze pomarańczowy odcień.

- Ile masz lat?

- Siedemnaście.

Szepce słowa, których on nie słyszy, albo nie jest w stanie pojąć, a kiedy jej usta dokonują zuchwałych eksploracji, on stoi nieruchomy, przestraszony. Jest świadom, że w ustach zbiera mu się ślina, z którą nie ma co zrobić, świadom krótkich, płytkich oddechów, kroków. Podnosi wzrok. Gaston przygląda mu się, kiwając głową z uznaniem.

- Proszę, nie – wydusza z siebie.

Ale jej dłonie nie słuchają. Penetrują miejsca, których nie powinny. Wyczuwa jej nagłe zdziwienie, gdy natrafiają na teren płaski jak Ohio. Ona cofa się o krok i przygląda mu się uważnie, obserwując jego płonące policzki i szkarłatne uszy.

- Gdybyś był moim synem, wydziedziczyłabym cię. To nienaturalne.

Ben wydaje z siebie niezrozumiałe chrząknięcie. Wbija wzrok w grubą niebieską wykładzinę dywanową, szukając okruszka czy plamy, jakby od tego miała zależeć liczba punktów, jaką zdobędzie w grze, którą właśnie wymyślił.

- Ty jesteś nienaturalny – mówi ona.

Odchodzi, lecz jad jej słów zostaje, a w jego wnętrzu narasta łaskoczące poczucie wstydu i upokorzenia. Ma zaledwie niejasne przeczucie rozpościerającej się przed nim mrocznej ścieżki, na którą dopiero co wstąpił, bowiem ta chwila powtórzy się jeszcze wielokrotnie, i tylko natężenie brzydoty i zhańbienia będzie się zmieniać.


Poczucie wstydu potęguje się, aż go zaślepia, niczym słona woda zalewająca mu oczy. Mrugając boleśnie patrzy, jak ona odchodzi, a beżowe frędzelki jej pantofli huśtają się miarowo, niemalże dotykając podłogi, gdzie leżą drobinki kurzu, prawie jej dotykając, ale nie do końca.

Originally published by Fwriction: Review.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz