- Odwożą
dzieci do domu, pędzą na siłownię, a potem spotykają się na lunchu. A we wtorki
i czwartki spotykają się na lunchu właśnie tutaj.
Ben słyszy
pierwszego dnia w pracy. Obserwuje swoje wprowadzenie w obowiązki z dziwną
obojętnością pośród wysokich, lustrzanych ścian, gdzie młody chłopak stoi sztywno
w czarno-białym uniformie, przypominając skamieniałego pingwina. Kelner,
Argentyńczyk imieniem Gaston, mówi z silnym akcentem, który Ben z trudem
rozumie, co go dodatkowo onieśmiela. Gdy Gaston odchodzi, jedyne, co Ben
zapamiętuje, to coś o żonach dających sute napiwki. Myśl ta tłucze mu się po
głowie przez całe dnie, nie chcąc odejść, niczym niesforny kosmyk włosów,
którego nie da się przyczesać.
Noszą
ciekawe buty. To pierwsze, co zauważa. Niemożliwie szeroka gama, z breloczkami
i klamerkami, brokatem i cekinami. Buty, które dzwonią jak bransoletki na
kościstym nadgarstku, buty z rzemykami w kwieciste wzory, owijającymi się wokół
łydek i więżącymi je w dusznym uścisku, przeczące prawom fizyki buty na niebezpiecznie
wysokim obcasie, wynoszące właścicielki na nowe wyżyny, niczym biustonosz typu
push-up.
Suną bez
wysiłku, jakby cała restauracja była wybiegiem mediolańskiego pokazu mody. Wszystkie
poza tą grubą, zauważa Ben, której łydki nie robią się szczuplejsze, a stopy
węższe dzięki butom na szpilkach. Ma taką minę, jakby pokonywała tor przeszkód,
gdy lawiruje niezgrabnie pomiędzy ciężkimi stolikami przykrytymi białym
obrusem.
To jedna z
najstarszych restauracji w mieście. Miejscowi nazywają ją „zakładem”, co
oznacza, że jest droga. Zielona sałata kosztuje dwadzieścia sześć dolarów. Żony
prawie nie tykają jedzenia, które zamówiły, ale piją. Sącząc Chardonnay i
Pinot, Rioję i Merlot, omawiają wady i zalety osobistych trenerów, plany wakacyjne,
plotkują o stylistach. Rozmawiają o tym, czy dla ciała lepsza jest joga czy gimnastyka
pilates. Rozmawiają o pomocach domowych – nianiach i sprzątaczkach, szoferach i
ogrodnikach. Rozmawiają o swoich wspaniałych dzieciach – jak bardzo są
fotogeniczne, zabawne, nad wiek rozwinięte! Rozmawiają też o swoich mężach,
głosami czarującymi, wylewnymi, delirycznymi falsetami, z których sączy się
fałsz. – Ich mężowie razem pracują, więc są najlepszymi przyjaciółkami na
zawsze – informuje go Gaston niskim, beznamiętnym głosem pełnym pogardy.
Rywalizują
ze sobą. Z trudem ukrywają rozbawienie, gdy którejś rozmaże się szminka albo
tusz do rzęs. Noszą obcisłe stroje mające podkreślać, jak sumiennie ćwiczą na
siłowni – cienkie czarne topy, skórzane spódniczki, przylegające do ciała
sukienki. Ben skupia się na tych detalach, ale przede wszystkim na ich butach;
są tak okropne, tak groteskowe, tak koszmarnie niestosowne jako element
codziennego ubioru.
Popełnia omyłki.
Kiedy proszą o wodę mineralną i mrugają do niego znacząco, on przynosi samą
wodę, a one narzekają. Następnym razem kładzie bułeczki na ich talerzy bez pytania.
- Zmuszasz
nas do jedzenia węglowodanów? – krzyczy jedna.
Ben czerwieni
się gwałtownie. Nie może oderwać wzroku od jej wysokich brwi, wydepilowanych
niemal do zera i pociągniętych czarną kredką.
Lecz
najgorsza jest trzecia pomyłka. Wychodząc z kuchni przez wahadłowe drzwi, wpada
na jedną z nich. Ona wydaje głośny pisk i traci (chwiejną już) równowagę.
-
Przepraszam, nie zauważyłem pani.
-
Przyglądasz się nam od pierwszego dnia – mówi, śmiejąc się bezgłośnie, lecz
intensywnie niczym pensjonarka.
Poznaje
ją. Pija Sancerre, jeździ czerwonym mercedesem, a na imię ma bodajże Gloria. Wzrok
ma szklisty, błyszczący. Pachnie intensywnie winogronami, całymi czterema
kieliszkami. Stoi irytująco blisko. Ben jest w stanie policzyć zmarszczki na
jej czole, tylko częściowo pokryte pudrem, które nadaje jej cerze pomarańczowy
odcień.
- Ile masz
lat?
-
Siedemnaście.
Szepce
słowa, których on nie słyszy, albo nie jest w stanie pojąć, a kiedy jej usta
dokonują zuchwałych eksploracji, on stoi nieruchomy, przestraszony. Jest świadom,
że w ustach zbiera mu się ślina, z którą nie ma co zrobić, świadom krótkich,
płytkich oddechów, kroków. Podnosi wzrok. Gaston przygląda mu się, kiwając
głową z uznaniem.
- Proszę,
nie – wydusza z siebie.
Ale jej
dłonie nie słuchają. Penetrują miejsca, których nie powinny. Wyczuwa jej nagłe
zdziwienie, gdy natrafiają na teren płaski jak Ohio. Ona cofa się o krok i
przygląda mu się uważnie, obserwując jego płonące policzki i szkarłatne uszy.
- Gdybyś
był moim synem, wydziedziczyłabym cię. To nienaturalne.
Ben wydaje
z siebie niezrozumiałe chrząknięcie. Wbija wzrok w grubą niebieską wykładzinę
dywanową, szukając okruszka czy plamy, jakby od tego miała zależeć liczba
punktów, jaką zdobędzie w grze, którą właśnie wymyślił.
- Ty jesteś
nienaturalny – mówi ona.
Odchodzi,
lecz jad jej słów zostaje, a w jego wnętrzu narasta łaskoczące poczucie wstydu
i upokorzenia. Ma zaledwie niejasne przeczucie rozpościerającej się przed nim
mrocznej ścieżki, na którą dopiero co wstąpił, bowiem ta chwila powtórzy się
jeszcze wielokrotnie, i tylko natężenie brzydoty i zhańbienia będzie się
zmieniać.
Poczucie
wstydu potęguje się, aż go zaślepia, niczym słona woda zalewająca mu oczy.
Mrugając boleśnie patrzy, jak ona odchodzi, a beżowe frędzelki jej pantofli
huśtają się miarowo, niemalże dotykając podłogi, gdzie leżą drobinki kurzu,
prawie jej dotykając, ale nie do końca.
Originally published by Fwriction: Review.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz