środa, 25 grudnia 2013

Sarah Grey, „Przewodnik socjofobki po wystroju wnętrz”

Oto prawdziwa ja: jestem pokrewna fotelom i przypodłogowym listwom i zmyślnemu oświetleniu. Zlewam się z otoczeniem.

Dzisiaj jestem tapetą, intensywnie czerwoną z czarnym wolutowym wzorkiem. Jestem pogrążona w ciemnościach, jeżeli nie liczyć pojedynczej lampki na prawo ode mnie. Jestem najdalszym kątem snobistycznej tawerny na zachodnim krańcu miasta, w której najlepszą whisky wciąż podaje się w szklaneczkach z rżniętego kryształu.

Ona siedzi przy barze na stołku o mosiężnej nodze. Stopy jej dyndają, jakby była dzieckiem na huśtawce. Ma na sobie wełniany płaszcz koloru popiołu z papierosa i popija koktajl, bawiąc się papierową parasolką. Paski jej szala kołyszą się, błękity i zielenie wijące się niczym płynący po kamieniach strumień. Szal jest niewątpliwie ręcznie robiony na drutach; być może to prezent od ukochanej osoby.

Jeżeli spogląda w moją stronę, to tylko po to, by podziwiać wystrój – olejne pejzaże w zdobnych ramach, antyczne sofy tapicerowane skórą. Jeżeli obok mnie przechodzi, jeżeli jej szal muska czubki moich palców, to tylko dlatego, że stoję pomiędzy nią i wykładanymi marmurem łazienkami.

Pachnie wiśniami. Ja pachnę klejem do tapet i dymem.

#

Późnym wieczorem, gdy bar zapełnia się piątkowymi balangowiczami w szytych na miarę garniturach, ona siada na sofie koło mnie. Nasze ramiona stykają się lekko, niczym para ciepłych jajek w gnieździe.

To znaczy, gdybym miała ramiona. A nie mam. Jestem wiekową skórzaną tapicerką, orzechowej barwy, wypolerowaną na gładko. Jestem mosiężnymi zasuwami i zapachem rozlanego ginu. Jestem ładnie utrzymanym fikusem na okrągłym stoliku pod ścianą. Nie jestem niczym innym.

- Jak się nazywasz? – pyta.

Patrzy na mnie, na moje oczy, przez tapicerkę, przez liście.

Nie mam wyjścia, muszę odpowiedzieć. Wstrzymuję oddech. Nie mam oddechu.

Nie mogę jej powiedzieć. Jestem oprawą. Nie mam imienia, w każdym razie takiego, które się liczy, które nie jest niezwyczajne, które nie jest całkowicie do zapomnienia. Nie mam domu pod miastem, kariery, pręgowanego kota, ani mieszkania trzy ulice stąd na południe. Nie mam żadnych interesów, żadnych historii do opowiedzenia – nic, co sprawiłoby, że zalśnią jej oczy, że pospieszy do baru po kolejnego drinka, albo wyjdzie zawołać taksówkę.

Zanurzam się głębiej, błagając tapicerkę, by przytuliła mnie mocniej, ale ta odmawia. Otwieram usta. Mój oddech pachnie skwaśniałym martini i pastą do mebli.

Odpowiada jej mężczyzna w srebrnym krawacie i nagle zdaję sobie sprawę, że ona nie rozmawia ze mną – od początku. W końcu jestem tylko nieożywionym przedmiotem.

- Matteo – mówi. – To włoskie imię.

Ona śmieje się głośno. – Jak sexy! – mówi mu.

Nagle presja ich głosów staje się zbyt wielka. Wstaję, by odejść. Sofa puszcza mnie, przekazując delikatnie tapecie z wolutowym wzorkiem. Jestem deszczułkami parkietu, mosiężnymi kinkietami. Jestem witrażowymi oknami i szklankami plamiącymi kontuar z wiśniowego drewna.

Jestem otoczeniem. Wystrojem. Nie jestem postacią w jej opowieści.

#

Mój terapeuta pożyczył mi kiedyś książkę: Poradnik socjopaty: jak znaleźć miłość. Pełno w niej było małych trywialnych kłamstw w rodzaju „Nikt nie jest w stanie oprzeć się twojej prawdziwej istocie”.

Moja prawdziwa istota. Nie jestem Matteo. Nie jestem natarczywa ani ekscytująca. Jestem częścią wystroju. Czy ktoś mógłby uznać, że nie sposób się oprzeć tapecie? Czy ktokolwiek zakochuje się w zasłonach albo czuje przypływ pożądania na widok ze smakiem urządzonego restauracyjnego boksu?

Nikt nie pisze książek w rodzaju Poradnik arachnofoba: jak karmić pająki albo Poradnik akrofoba: jak spadać z dachów. Teraz rozumiem dlaczego. Tacy ludzie mogą polegać na uczuciach, na dobrych słowach, by zwalczać swoje lęki. Są ludźmi; mają innych, którzy ich pokochają, podniosą ich, gdy upadną.

Ja mam tylko meble.

#

Dzisiaj wieczorem jestem roztrzaskaną cegłą. Starą gumą do żucia rozdeptaną na chodniku. Neonem reklamy piwa odbijającym się w kałuży zamarzniętego moczu.

Moja dłoń powiewa niczym podarta flaga, ale taksówki nie zatrzymują się.

Drzwi baru otwierają się za moimi plecami; piątkowi imprezowicze wychodzą parami i grupami. Słyszę śmiechy, dowcipy o miejscach, w których nigdy nie byłam, o książkach, których nigdy nie czytałam. Fałszujące głosy śpiewające przeboje z filmów, których nigdy nie widziałam. Ludzkie rozmowy; ludzkie uczucia. Czuję zapach wiśni.

Ona opiera się o moją roztrzaskaną cegłę, czubkiem buta odgarnia śnieg z mojego betonu. – Pytałam, jak masz na imię – mówi. – Wciąż chciałabym się dowiedzieć. – Uśmiech ma szeroki i łagodniejszy niż poszarpane brzegi szalika. Para wydobywająca się z jej ust mija o niewiele moje wargi. Jej ramię przyciska się do mojego.

Nazywam się szkarłatna tapeta albo marmurowa podłoga albo antyczna skórzana sofa.

Ona czeka. Cegły odpychają mnie, mimo że do nich lgnę; beton nie chce mnie już dłużej osłaniać.

Łapię oddech. Jest tak ciepły jak jej własny.


Gdy mówię jej, jak mam na imię, mój głos brzmi prawie po ludzku.

Originally published by Flash Fiction Online.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz