Oto
prawdziwa ja: jestem pokrewna fotelom i przypodłogowym listwom i zmyślnemu
oświetleniu. Zlewam się z otoczeniem.
Dzisiaj jestem
tapetą, intensywnie czerwoną z czarnym wolutowym wzorkiem. Jestem pogrążona w
ciemnościach, jeżeli nie liczyć pojedynczej lampki na prawo ode mnie. Jestem
najdalszym kątem snobistycznej tawerny na zachodnim krańcu miasta, w której
najlepszą whisky wciąż podaje się w szklaneczkach z rżniętego kryształu.
Ona siedzi
przy barze na stołku o mosiężnej nodze. Stopy jej dyndają, jakby była dzieckiem
na huśtawce. Ma na sobie wełniany płaszcz koloru popiołu z papierosa i popija
koktajl, bawiąc się papierową parasolką. Paski jej szala kołyszą się, błękity i
zielenie wijące się niczym płynący po kamieniach strumień. Szal jest niewątpliwie
ręcznie robiony na drutach; być może to prezent od ukochanej osoby.
Jeżeli
spogląda w moją stronę, to tylko po to, by podziwiać wystrój – olejne pejzaże w
zdobnych ramach, antyczne sofy tapicerowane skórą. Jeżeli obok mnie przechodzi,
jeżeli jej szal muska czubki moich palców, to tylko dlatego, że stoję pomiędzy
nią i wykładanymi marmurem łazienkami.
Pachnie
wiśniami. Ja pachnę klejem do tapet i dymem.
#
Późnym
wieczorem, gdy bar zapełnia się piątkowymi balangowiczami w szytych na miarę
garniturach, ona siada na sofie koło mnie. Nasze ramiona stykają się lekko, niczym
para ciepłych jajek w gnieździe.
To znaczy,
gdybym miała ramiona. A nie mam. Jestem wiekową skórzaną tapicerką, orzechowej
barwy, wypolerowaną na gładko. Jestem mosiężnymi zasuwami i zapachem rozlanego
ginu. Jestem ładnie utrzymanym fikusem na okrągłym stoliku pod ścianą. Nie
jestem niczym innym.
- Jak się
nazywasz? – pyta.
Patrzy na
mnie, na moje oczy, przez tapicerkę, przez liście.
Nie mam
wyjścia, muszę odpowiedzieć. Wstrzymuję oddech. Nie mam oddechu.
Nie mogę
jej powiedzieć. Jestem oprawą. Nie mam imienia, w każdym razie takiego, które
się liczy, które nie jest niezwyczajne, które nie jest całkowicie do
zapomnienia. Nie mam domu pod miastem, kariery, pręgowanego kota, ani
mieszkania trzy ulice stąd na południe. Nie mam żadnych interesów, żadnych
historii do opowiedzenia – nic, co sprawiłoby, że zalśnią jej oczy, że
pospieszy do baru po kolejnego drinka, albo wyjdzie zawołać taksówkę.
Zanurzam
się głębiej, błagając tapicerkę, by przytuliła mnie mocniej, ale ta odmawia. Otwieram
usta. Mój oddech pachnie skwaśniałym martini i pastą do mebli.
Odpowiada
jej mężczyzna w srebrnym krawacie i nagle zdaję sobie sprawę, że ona nie
rozmawia ze mną – od początku. W końcu jestem tylko nieożywionym przedmiotem.
- Matteo –
mówi. – To włoskie imię.
Ona śmieje
się głośno. – Jak sexy! – mówi mu.
Nagle
presja ich głosów staje się zbyt wielka. Wstaję, by odejść. Sofa puszcza mnie,
przekazując delikatnie tapecie z wolutowym wzorkiem. Jestem deszczułkami
parkietu, mosiężnymi kinkietami. Jestem witrażowymi oknami i szklankami
plamiącymi kontuar z wiśniowego drewna.
Jestem
otoczeniem. Wystrojem. Nie jestem postacią w jej opowieści.
#
Mój
terapeuta pożyczył mi kiedyś książkę: Poradnik
socjopaty: jak znaleźć miłość. Pełno w niej było małych trywialnych kłamstw
w rodzaju „Nikt nie jest w stanie oprzeć się twojej prawdziwej istocie”.
Moja
prawdziwa istota. Nie jestem Matteo. Nie jestem natarczywa ani ekscytująca.
Jestem częścią wystroju. Czy ktoś mógłby uznać, że nie sposób się oprzeć tapecie?
Czy ktokolwiek zakochuje się w zasłonach albo czuje przypływ pożądania na widok
ze smakiem urządzonego restauracyjnego boksu?
Nikt nie
pisze książek w rodzaju Poradnik
arachnofoba: jak karmić pająki albo Poradnik
akrofoba: jak spadać z dachów. Teraz rozumiem dlaczego. Tacy ludzie mogą
polegać na uczuciach, na dobrych słowach, by zwalczać swoje lęki. Są ludźmi; mają
innych, którzy ich pokochają, podniosą ich, gdy upadną.
Ja mam
tylko meble.
#
Dzisiaj
wieczorem jestem roztrzaskaną cegłą. Starą gumą do żucia rozdeptaną na
chodniku. Neonem reklamy piwa odbijającym się w kałuży zamarzniętego moczu.
Moja dłoń
powiewa niczym podarta flaga, ale taksówki nie zatrzymują się.
Drzwi baru
otwierają się za moimi plecami; piątkowi imprezowicze wychodzą parami i
grupami. Słyszę śmiechy, dowcipy o miejscach, w których nigdy nie byłam, o książkach,
których nigdy nie czytałam. Fałszujące głosy śpiewające przeboje z filmów,
których nigdy nie widziałam. Ludzkie rozmowy; ludzkie uczucia. Czuję zapach wiśni.
Ona opiera
się o moją roztrzaskaną cegłę, czubkiem buta odgarnia śnieg z mojego betonu. –
Pytałam, jak masz na imię – mówi. – Wciąż chciałabym się dowiedzieć. – Uśmiech ma
szeroki i łagodniejszy niż poszarpane brzegi szalika. Para wydobywająca się z
jej ust mija o niewiele moje wargi. Jej ramię przyciska się do mojego.
Nazywam
się szkarłatna tapeta albo marmurowa podłoga albo antyczna skórzana sofa.
Ona czeka.
Cegły odpychają mnie, mimo że do nich lgnę; beton nie chce mnie już dłużej
osłaniać.
Łapię oddech.
Jest tak ciepły jak jej własny.
Gdy mówię
jej, jak mam na imię, mój głos brzmi prawie po ludzku.
Originally published by Flash Fiction Online.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz