Marianna
zbiera owady, nie w znaczeniu entomologicznym, lecz w znaczeniu
wsadzić-je-do-słoika-a-potem-zjeść, co wprawia w zakłopotanie innych, a w każdy
razie wprawiało, bo teraz Marianna uważa już, by nie spożywać tych drobnych
stworzeń w towarzystwie. Ostatnio jej uwaga skupia się na dwóch konkretnych rodzinach
owadzich: biedronkowatych, z tego prostego powodu, że kiedyś usłyszała – gotowa
jest przysiąc – że biedronka jest jednym z symboli świętej Marianny i chociaż
nie wie, czy to prawda, to chce w to wierzyć, oraz świetlikowatych, a to
wyłącznie ze względu na obecność w ich ciele enzymu zwanego lucyferazą,
odpowiedzialnego za świecenie.
Marianna spaceruje
po skraju tropikalnej dżungli, gdzie świetliki są doskonale widoczne. Nie jest
jednak tak, że chwyta wszystko, co jej się pod rękę nawinie, nie jest to bowiem
sprawa aż tak pilna, by pozbawiała ją wszelkiego szacunku dla ofiar. Nie łapie
na chybił trafił i nie pakuje sobie do ust tego, co akurat przelatuje.
W zamian
Marianna napawa się widokiem migoczących wokół niej tysięcy gwiazd i wyobraża
sobie, że jest w kosmosie, pośród tysięcy słońc, i czuje się jak Bóg, bo jest
większa od słońc, a one jej nie palą, i to ona decyduje o losie wszechświata
pojedynczej istotki w danym momencie, tak jak teraz, albo teraz, albo... teraz.
Ma przygotowany słój, siedzi po turecku na trawie, boso, żeby mieć kontakt z
ziemią, i zostanie tutaj przez blisko godzinę, wdychając na cztery i wydychając
na osiem. Czasem mruczy pod nosem „om”, jednak przez większość czasu milczy i
jest spokojna.
Raz na
jakiś czas owad podleci i usiądzie jej na ramieniu, drepcząc powoli. Będzie
rozjarzał się i gasł w rytm jej oddechu, a kiedy nadejdzie odpowiedni moment, a
moment jest odpowiedni, gdy Marianna i jej więzień zdają się osiągać rodzaj porozumienia
na temat tego, co ma nastąpić, co poznaje się po tym, że owad kapituluje – nie porusza
się, udaje martwego – wtedy może zostać zjedzony albo umieszczony w szklanym
domku, kuszącym go perspektywą powietrza i przestrzeni do latania.
Marianna
chce czuć, że żyje; pragnie tej bioluminescencji. Chce, by blask bił z jej
źrenic i czubków palców i pępka, i by przechodził na innych, po to by lepiej dostrzegać
ich ciemne strony. To dla tego światła Marianna je zjada: by napełniać swe
wnętrze tym zimnym blaskiem i – być może – przeistoczyć się w coś wyjątkowego.
I wiecie co? To działa – wcale nie kłamię – to działa do tego stopnia, że kiedy
Marianna łapie robaczka świętojańskiego, przedstawiciela rodziny Lampyridae, z
jej oczu bije łuna.
Z początku
wydyma policzki, bo wcale nie chce połknąć owada, chce, żeby ten w niej latał. Dopiero
gdy ofiara opadnie z sił, połyka go w całości, razem z lucyferazą i wszystkim,
wiedząc, że przeżuwanie zniszczyłoby delikatne organy odpowiedzialne za
produkcję upragnionego światła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz