środa, 25 grudnia 2013

Amanda Daly, "Marianna, co zjada owady"

Marianna zbiera owady, nie w znaczeniu entomologicznym, lecz w znaczeniu wsadzić-je-do-słoika-a-potem-zjeść, co wprawia w zakłopotanie innych, a w każdy razie wprawiało, bo teraz Marianna uważa już, by nie spożywać tych drobnych stworzeń w towarzystwie. Ostatnio jej uwaga skupia się na dwóch konkretnych rodzinach owadzich: biedronkowatych, z tego prostego powodu, że kiedyś usłyszała – gotowa jest przysiąc – że biedronka jest jednym z symboli świętej Marianny i chociaż nie wie, czy to prawda, to chce w to wierzyć, oraz świetlikowatych, a to wyłącznie ze względu na obecność w ich ciele enzymu zwanego lucyferazą, odpowiedzialnego za świecenie.

Marianna spaceruje po skraju tropikalnej dżungli, gdzie świetliki są doskonale widoczne. Nie jest jednak tak, że chwyta wszystko, co jej się pod rękę nawinie, nie jest to bowiem sprawa aż tak pilna, by pozbawiała ją wszelkiego szacunku dla ofiar. Nie łapie na chybił trafił i nie pakuje sobie do ust tego, co akurat przelatuje.

W zamian Marianna napawa się widokiem migoczących wokół niej tysięcy gwiazd i wyobraża sobie, że jest w kosmosie, pośród tysięcy słońc, i czuje się jak Bóg, bo jest większa od słońc, a one jej nie palą, i to ona decyduje o losie wszechświata pojedynczej istotki w danym momencie, tak jak teraz, albo teraz, albo... teraz. Ma przygotowany słój, siedzi po turecku na trawie, boso, żeby mieć kontakt z ziemią, i zostanie tutaj przez blisko godzinę, wdychając na cztery i wydychając na osiem. Czasem mruczy pod nosem „om”, jednak przez większość czasu milczy i jest spokojna.

Raz na jakiś czas owad podleci i usiądzie jej na ramieniu, drepcząc powoli. Będzie rozjarzał się i gasł w rytm jej oddechu, a kiedy nadejdzie odpowiedni moment, a moment jest odpowiedni, gdy Marianna i jej więzień zdają się osiągać rodzaj porozumienia na temat tego, co ma nastąpić, co poznaje się po tym, że owad kapituluje – nie porusza się, udaje martwego – wtedy może zostać zjedzony albo umieszczony w szklanym domku, kuszącym go perspektywą powietrza i przestrzeni do latania.

Marianna chce czuć, że żyje; pragnie tej bioluminescencji. Chce, by blask bił z jej źrenic i czubków palców i pępka, i by przechodził na innych, po to by lepiej dostrzegać ich ciemne strony. To dla tego światła Marianna je zjada: by napełniać swe wnętrze tym zimnym blaskiem i – być może – przeistoczyć się w coś wyjątkowego. I wiecie co? To działa – wcale nie kłamię – to działa do tego stopnia, że kiedy Marianna łapie robaczka świętojańskiego, przedstawiciela rodziny Lampyridae, z jej oczu bije łuna.

Z początku wydyma policzki, bo wcale nie chce połknąć owada, chce, żeby ten w niej latał. Dopiero gdy ofiara opadnie z sił, połyka go w całości, razem z lucyferazą i wszystkim, wiedząc, że przeżuwanie zniszczyłoby delikatne organy odpowiedzialne za produkcję upragnionego światła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz